„Wzięty”

2004.03.26

Po kilku bardzo wczesnowiosennych dniach - dniach zauroczenia wiosną, dniach miłego oczekiwania z dreszczykiem emocji - znów spadł śnieg. Chwilę po wschodzie słońca niebo przybrało zachmurzony, spuchnięty, niezadowolony wyraz; chłodna władczość, a nawet trochę arogancji. Potem spadł śnieg.

Siedziałem na fotelu pustego pokoju przy Title Street 14 i kontemplowałem całe puste mieszkanie. Dziś w nocy - niczym na pocieszenie - odwiedziła mnie Mara Senna, chcąc wycisnąć ze mnie trochę życiowych soków; starałem się wpijać w jej ramiona, zdzierać niepotrzebną materię, zatracić w szaleństwie - lecz nie dane mi było. To tylko ułuda zatracenia, chwilowy kontakt ze szczytem zmysłów, nic więcej. Po wszystkim pustka staje się jeszcze bardziej przerażająca, po wszystkim próżnia z większym impetem i siłą wysysa z Ciebie powietrze.

Nie myślałem o mojej niedawnej wizytatorce - która odwiedziła mnie niczym harpia - po latach - zdawałoby się tylko po to, by spojrzeć mi w oczy. Myślałem o pustce. O przezroczystym charakterze otoczenia, mnie. Ściany zdawały się falować, mogłem łowić i broczyć w podłodze. Fotel przypominał wodne łóżko. Moje myśli mieszały się z tym wszystkim, tworząc roztwór.

Nagle gdzieś wokół mnie załomotało, zaświszczało, po czym poczułem przy twarzy silny strumień powietrza, który targał me włosy. Silny, mroźny strumień, szczypał, mroził, wymierzał policzki. Jak najszybciej oderwałem twarz od tego, zaskoczony. Słyszałem wzrastający stukot i pęd, świst i głośny pomruk, aż w końcu zdałem sobie sprawę z charakteru dźwięków mnie otaczających - jednocześnie pokój pływający, w którym trwałem, niby to rozpływał się, niby kurczył, aż w końcu zmienił swą postać do o wiele mniejszego metrażem przedziału Pociągu Poza, za którego oknem nie było śniegu, a przynajmniej nie było niczego - trwała tylko anonimowa, wyrozumiała ciemność. Nie wiem, czy tylko zdawało mi się, czy odetchnąłem realnie...?

Siedziałem, a właściwie "półleżałem" na przedziałowej imitacji kanapy, z rozdartą na strzępy koszulą, potarganymi włosami oraz rozwichrzonym umysłem. Powoli się uspokajałem. Powoli przychodziłem do siebie. Tuliłem w objęciach swoje jestestwo, współczując mu, że go nienawidzę. Że przyprawia mnie o wstręt. Mimo wszystko nadal musiałem być *nim*, czy może inaczej - być *kimkolwiek*, czyli jednoznacznie ludzie skazywali mnie na tą samą grę, myśleli, że gram - i grałem. Nie ma alternatywy od gry na Drodze, przynajmniej przez pewien czas. Nie wiedziałem, jak bardzo jestem zdruzgotany - nieważne, fizycznie czy psychicznie - granice się zacierały. Pragnąłem matczynego mleka Świadomości, pragnąłem odosobnienia, w znaczeniu: wyzucia z osobowości. Mojemu gorzkiemu Bliskiemu podobała się kamienna, wypalona do cna pustynia samotna, podobał się ten klimat, ten widok; natomiast mi... Ja trwałem przez długi czas na tej spękanej ziemi, przeklinałem ją niekiedy, nienawidziłem, aż wreszcie na swój specyficzny sposób pokochałem - nie dlatego, że nie miałem wyboru, albowiem wybór istniał. Mogłem otaczać się ludźmi za jednym głowy skinieniem, lecz zauważyłem, że pustynia kamienna, spękana, wyjałowiona - nie znika. Wypalała mnie nawet przy nich. Pragnąłem wody, czułem się dobrze, spotykając niektórych na tejże ziemi... Poczułem też z czasem, że równie dobrze to ja mogę być nią, mogę być kamieniem, mogę być podłożem, niebem również, tym czerwonawo-brunatnym - mogę być, albowiem mogę być wszystkim; wszystko czym teoretycznie jestem, to ułuda, wszystko pomiędzy "Jestem", a kropką.

Dobrą świadomością napawał mnie fakt, że Pociąg pędzi - i że nigdy się nie zatrzymuje. Ktoś dawno temu pociągnął za spust, a kula nie mogła dolecieć do celu, przemierzając wiele. I nawet kiedy przeszyje me serce, nadal będzie w ruchu - czy zdajesz sobie z tego sprawę? Dosięgnie i Ciebie, nadal się nie zatrzymując. To Ty zatrzymasz się na chwilę, poprawisz krawat może, wygładzisz powstałe fałdy na ubraniu, aby udać się dalej. Możliwe, że nadal będziesz człowiekiem, tyle że w postaci projekcji tego zwierzęcia.

Nie miałem wiele siły. Postanowiłem zamknąć oczy, opuścić powieki, a stłumiony tętent mechaniczno-mistyczny począł mnie koić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz