„Diuna: Kapitularz”

 

"Diuna - Kapitularz"; Frank HerbertUwaga: niniejszy tekst może zawierać spoilery.

Jestem właśnie świeżo po lekturze szóstego (a zarazem ostatniego) tomu sagi o Diunie Franka Herberta – pt. „Diuna: Kapitularz”. Wrażenia? Spektakularne. Księga w Moim odczuciu jak najbardziej trzyma poziom, jest być może nawet jeszcze bardziej efektowna, niż jej poprzednik.

 

Fabuła

Tom szósty stanowi kontynuację linii fabularnej tomu piątego („Heretycy Diuny”). W „Heretykach…” zapoznajemy się z nową sytuacją we Wszechświecie Diuny: dowiadujemy się o (przepowiedzianym przez Leto II) „rozproszeniu” oraz stykamy się z jego... owocami. W szczególności poznajemy Czcigodne Macierze – swoisty, „dziki” odpowiednik Bene Gesserit. Czcigodne Macierze wchodzą na scenę „z butami”, stanowczo i bezdyskusyjnie – będąc tym samym przyczyną dramatu, czy niemalże upadku „Starego Imperium”. Jedyną sensowną opozycją dla tej niszczycielskiej siły są „oryginalne” Bene Gesserit – sławny na cały Wszechświat Zakon Żeński, o wielowiekowej tradycji i niekwestionowanej potędze. W tym ujęciu tom szósty sagi staje się w głównej mierze areną swoistego „tańca” Bene Gesserit z Czcigodnymi Macierzami – tańca dynamicznego, pełnego żywych, dramatycznych, emocjonalnych ewolucji, brutalności, agresji, czy też furii, aż wreszcie... pięknie rozegranego finału.

W Moim odczuciu ów „taniec” stanowi główną wartość powieści – jej najsilniejszy atut. W swym wyrafinowaniu przypomina Mi skomplikowane i detalicznie opracowane ewolucje zawodowych tancerzy, dochodzące w którymś momencie do spektakularnego, zapierającego dech w piersiach finału.

Zanim jednak przejdziemy przez wszystkie „figury”, poznajemy Siostry schronione na Kapitularzu – planecie-stolicy Zakonu Żeńskiego, której położenie stanowi tajemnicę dla całej reszty Wszechświata, z Czcigodnymi Macierzami włącznie. Tym samym Kapitularz staje się najbardziej apetycznym kąskiem dla wspomnianych agresorek. Dla Bene Gesserit staje się natomiast tak azylem, jak więzieniem – w zależności od punktu widzenia. Z jednej strony Siostry znajdują się „w szachu” – opłakanym położeniu, w oczekiwaniu na ostateczny, śmiertelny cios. Z drugiej strony jednak – dzięki tajemnicy lokalizacji Kapitularza – dysponują dodatkowym czasem do namysłu i opracowania planu, który to czas Bene Gesserit z pewnością wykorzystają produktywnie. Czy ich plan się powiedzie i jak wyrafinowanym się okaże – oto, co odkryje przed Nami tom szósty.

Jeśli mówić o wprowadzeniu do fabuły finalnej części sagi, interesującym może okazać się wspomnienie ciekawego motywu: sytuacji, w jakiej znalazł się Duncan Idaho. Zamknięty wraz ze swoją kochanką – Czcigodną Macierzą Murbellą – na statku pozaprzestrzennym stacjonującym na powierzchni Kapitularza, Duncan staje się obiektem ciągłych i wnikliwych obserwacji Sióstr, niczym laboratoryjne zwierzę – lub, jak kto woli, niczym w doskonałym „reality show”. Siostry widzą i słyszą wszystko, a obserwowani bohaterowie są tego świadomi. Cóż za sytuacja. Dla smaku dodajmy jeszcze zamkniętego na tym samym statku Scytallusa – ostatniego Mistrza Tlejlaxan, a... show nabierze pikanterii.

 

Epickie sceny

Podobnie jak w piątej części, tak i w tomie szóstym odnalazłem pewne sceny, które zrobiły na Mnie całkiem spore wrażenie. Jedną z nich był motyw gholi Milesa Tega – 10-letniego gholi, warto zaznaczyć. Przekonane o śmierci Milesa Bene Gesserit postanawiają wskrzesić swojego legendarnego baszara, w akcie desperacji decydując się na przywrócenie mu wspomnień już w wieku 10 lat (!). Bardzo interesującą jest też metoda, jaką decydują posłużyć się w tym celu: seksualnego inprintu, przeprowadzonego przez samą Matkę Wielebną Sheeanę (!!!).

Zaiste interesujący akt przywracania wspomnień gholi był opisany w detalach już w piątej części sagi – kiedy to Miles Teg przywracał wspomnienia nowego Duncana Idaho. Tym razem bohaterowie zamieniają się miejscami, a my możemy obserwować... nową technikę, która zawstydzi lub zbulwersuje być może część Czytelników.

Inną bardzo interesującą sceną jest – również opisany w miarę detalicznie – proces agonii przyprawowej Murbelli, który ma zadecydować o jej ewentualnej przyszłości w Zakonie Żeńskim. To ciekawe, że poznajemy lepiej ten proces właśnie za pośrednictwem... byłej Czcigodnej Macierzy (!).

 

Finał

Jeżeli wspominam spektakularny charakter „Diuny: Kapitularza”, nie mogę nie wspomnieć o finale, który jest bezkonkurencyjny: własnym wyrafinowaniem, błyskotliwością oraz kreatywnością absolutnie bije wszystkie inne sceny na głowę (choć konkurencja jest duża). Co więcej, finał szóstej księgi jest zasadniczo dwupłaszczyznowy: z jednej strony otrzymujemy logiczne, acz bardzo zaskakujące rozwiązanie konfliktu Bene Gesserit z Czcigodnymi Macierzami – z drugiej zaś strony otrzymujemy coś jeszcze, swoistą „wisienkę na torcie”, coś zupełnie nowego i tym samym zupełnie „nie-z-tego-świata”, co pojawiło się niemalże znikąd i właściwie niezbyt wiadomo, do czego to coś „przyłożyć”. Mam tu na myśli najnowsze wizje Duncana (wizje „sieci” i pary staruszków) oraz ich urealnienie... To, co zaczyna odsłaniać się przed Czytelnikiem, prawdopodobnie zredukuje cały dotychczasowy rozmach Diuny do rozmiarów pestki wiśni ;) – a mówiąc poważniej: sygnalizuje wprowadzenie nowej płaszczyzny akcji, płaszczyzny która nie była odsłonięta przed Czytelnikiem tomów „Diuny” nigdy wcześniej. Czy jest coś więcej...? Kto pociąga za prawdziwe sznurki...? – tego rodzaju pytania przychodzą Mi do głowy, gdy o tym myślę. Ten aspekt zakończenia sześcioksięgu zaskoczył Mnie porównywalnie do zakończenia serialu „Lost: Zagubieni” – podobnie „ni z gruszki, ni z pietruszki” :) .

Gdzieś usłyszałem, iż tom szósty można odczuwać jako zdecydowanie ucięty, pozbawiony sensownego zakończenia. Nie podzielam tych odczuć: uważam, iż „Kapitularz” zakończony jest bardzo sensownie. Autor nie tylko nad wyraz zgrabnie zwieńczył „taneczny pokaz” dwóch „zakonów żeńskich”, ale i otworzył przed Czytelnikiem szeroką bramę nowych możliwości, bramę za którą znajduje się niepokojące, a zarazem zaskakujące „Nieznane” (wspomniane wizje Duncana, bardzo intrygująca rzeczywistość do której uzyskał wgląd).

 

Tajemnice

Co ciekawe, Autor nie odsłania przed Czytelnikiem wszystkich tajemnic – niejedna z nich pozostaje nierozwiązana. Przykładowo nadal objętymi mgłą tajemnicy pozostają sekrety „rozproszenia” – a w szczególności geneza Czcigodnych Macierzy (choć Bene Gesserit częściowo już ją ustaliły - tak naprawdę nie wiadomo dokładnie, jaka siła stoi za pojawieniem się agresorek w Starym Imperium).

Swoistym zawodem jest dla Mnie, iż również w tym tomie nie odkryto nowych, nadnaturalnych „mocy” Milesa Tega, choć sam Teg miejscami wydaje się tajemniczo wspominać o nich, drażniąc tym samym Czytelnika ;) . Podobnież nowe możliwości Duncana nadal nie są do końca jasne, choć w tym przypadku sytuacja jest już nieco bardziej klarowna. Kolejną zupełnie nienaruszoną tajemnicą jest sekret stojący za „magicznym” posłuszeństwem czerwi względem Sheeany... Czy legendarna „Diuna VII” rozwiąże niniejsze zagadki...?

 

Inne interesujące motywy

Jednym z interesujących wątków jest intencja stworzenia nowej Diuny, a może po prostu zapewnienia sobie całkowicie własnego źródła przyprawy (melanżu) – którą kierowały się Bene Gesserit, uprowadzając z najechanej Rakis jednego z czerwii pustyni. W trakcie szóstej części dowiadujemy się, jak poszło Zakonowi Żeńskiemu – i czy uzyskał on lepsze efekty od Salusa Secundus.

 

Na koniec

„Diuna: Kapitularz” bez dwóch zdań stanowił dla Mnie wyśmienitą lekturę – na bardzo przyzwoitym poziomie, ambitną, wielopłaszczyznową, na swój sposób również „medytacyjną”. Z tego ostatniego zdałem sobie sprawę jakiś czas temu, kiedy zauważyłem iż lektura „Diun” wprawia Mnie w specyficzny stan – nie tyle nastrój, co stan właśnie: wyższej koncentracji, swoistego zatopienia w Sobie, a zarazem w wewnętrznej ciszy. Być może jest za to odpowiedzialny charakterystyczny styl, jakim Frank napisał „Diunę” – dojrzały, wnikliwy, błyskotliwy... mądry. Tak czy owak, lektura „Diun” była dla Mnie do tej pory bardzo wartościowym doświadczeniem, a czas jakiego wymagała - okazał się zdecydowanie świetną inwestycją. Chylę czoła dla wielkiego talentu Franka Herberta i absolutnie polecam sagę każdemu prawdziwemu miłośnikowi gatunku science-fiction.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz