2003.12.25
Budzę się. Wokół jakiś szum, stłumiony, bardzo basowy stukot, jakieś bardzo anonimowe, acz wystarczająco głośne coś. Mało wiem. Mało wiem w tej chwili o sobie, o tym, gdzie jestem, kto jest obok mnie. Powoli otwieram oczy. Żadne światło mnie nie razi, w pomieszczeniu panuje półmrok. Nachyla się nade mną i coś robi jakaś młoda dziewczyna, ubrana w ciemnozielony kostium (mundur?) z krótkimi rękawami.
Blondynka, krótko obcięta. Może mieć jakieś dwadzieścia kilka lat, ale kto tam wie. Nie jestem dobry z szacowania wieku. Przypominam sobie, gdzie jestem, docierają do mnie w błyskawicznym tempie pierwsze pakiety informacji. Leżę wycieńczony na podłodze jednego z wagonów Pociągu Poza. Prócz dziewczyny ubranej w ciemną zieleń nie widzę wokół nikogo. Niezbyt mogę poruszać głową, w ogóle niezbyt mogę się ruszać, źle się czuję, odczuwam lekkie mdłości, żadnego bólu, ale wielkie zmęczenie. Nie wiem, co mnie napadło. Dziewczyna ociera mi twarz, czoło - wilgotną szmatką. Szmatka jest nasączona zimną wodą. Ociera również moje ramiona. Mam poszarpany T-shirt. Bynajmniej nie zostałem wykorzystany przez jakąś niewyżytą nimfomankę. Uśmiecham się z tego dowcipu. Dziewczyna zauważa mój bardzo nieporadny, delikatny uśmiech.
- Aleś się dziś urządził. - mówi. - Po same łokcie, co? Ciągle tak bardzo chcecie udawać, chcecie wierzyć w to, że teatr jest prawdziwym życiem. - mówi i nadal ociera mnie tą wilgotną szmatką.
- Nie wszystko pamiętam. - mówię. Dziewczyna nie odzywa się, obdarza mnie tylko krótkim spojrzeniem prosto w oczy, jakby bez słów chciała wymienić ze mną jakieś informacje, lecz ja niczego nie odczytuję. Naprawdę nie pamiętam wszystkiego i nie kojarzę wszystkich faktów.
- No! Chodź, teraz posadzimy ciebie na fotelu. Tylko że to wymaga współpracy, kooperacji. - z wysiłkiem stara się mnie podnieść do pozycji półsiedzącej, potem wspólnymi siłami wstajemy, a na czole występują mi siódme poty. Zupełnie nie wiem, dlaczego jestem tak bardzo zmęczony. Cieszę się, że nie jestem jakoś prawdziwie poturbowany, nic mnie bowiem nie boli. Głowa, zęby, ramiona, plecy, nic. Nie odczuwam nawet żadnych siniaków. Mimo wszystko najpewniej wyglądam strasznie.
- Wyglądasz strasznie. - stwierdza dziewczyna w ciemnej zieleni, jak gdyby czytała mi w myślach. Siedzimy obaj przy stoliku (najpewniej wagon restauracyjny), naprzeciw siebie. Stolik jest brązowy, okrągły, znajduje się na nim serwetka, a na serwetce jedna butelka... czegoś. W wagonie panuje półmrok, światło jest leniwe. - Nie musiałeś tego robić. - stwierdza.
- Czego nie musiałem? - pytam. Staram się jednocześnie wyostrzyć wzrok, przypatrzyć jej postaci. Nie jest obcięta na chłopaka. Chyba zapuszcza włosy. Mimo wszystko nie mam ochoty jej o to pytać.
- Bić się z nimi. Niektóre z nich są strasznie poirytowane, że nie żyją długowiecznie. Od wieków tak było ze wspomnieniami. Na dłuższą metę trzeba się ich strzec i nie umawiać się na dłuższe spotkania. Po co w ogóle tam szedłeś? - pyta mnie, lekko nachylając się w moim kierunku.
- Mówiłem ci, nie pamiętam wszystkiego. - chcę sięgnąć po butelkę, ale wprowadzenie tego gestu w życie jest niezmiernie trudne. Patrzę w dół, jakoś nie mam ochoty spoglądać na nią ze wstydem. Podaje mi butelkę.
- Tak z gwinta? - pyta. - Poczekaj. Kelner! - po chwili w wagonie pojawia się jakiś młody chłopak. - Przy... o, tak dobrze, że jesteś domyślny. Masz tu... właśnie. No, dzięki. A teraz już idź. - chłopak wychodzi, dziewczyna kładzie przede mną błyszczący kieliszek i nalewa trunku. Co to jest? Jakiś błękitnawy napój. Powoli podnoszę do ust kieliszek i ostrożnie wychylam jego zawartość. Ciecz ma posmak oranżady.
- Przejdzie ci, nie martw się. Powiedziałam kilku osobom, żeby cię teraz nie gnębiły. Przyda ci się odpoczynek. Może jakiś relaks. - czyżbym ujrzał w jej oczach błysk? - Jakkolwiek... była tu Evelyn i pytała o ciebie. Zmartwiła się tym, że ostatnio tak dużo czasu tutaj spędzasz. Oczywiście zapytałam ją, co ma do zarzucenia temu miejscu. Nie odpowiedziała nic. Znasz te jej wymowne spojrzenia, prawda?
- Oczywiście. - mówię. - Evelyn jest boska. - uśmiecham się.
- No no, drogi panie, czyżby krew zaczęła krążyć szybciej? Wystarczy wyzbyć się tych drani z przeszłości, aby można było żyć bez wyrzutów, bez zanieczyszczeń, bez łańcuchów, bez balastu. - dziewczyna nalewa sobie błękitnawego napoju i stukamy bezsłowny toast. Czuję się trochę lepiej, jakbym pił lekarstwo. Przypomina mi się Alicja.
- Widziałaś Alicję? - pytam.
- Jasne. - odpowiada. - I pewnie mam was od razu umówić? U Alicji miałeś przynajmniej porządne przyjęcia, mogłeś wychodzić na powietrze, itd. Alicja nie znosi dusznych przedziałów, turkotu, szyn. A już przede wszystkim *donikąd* prowadzących szyn.
- Alicja podrosła i jest bardziej dojrzała. Umie korzystać z życia. - mówię.
- A ty umiesz? - spogląda na mnie przenikliwie.
- Wymieńmy się kieliszkami. - proponuję. Kiedy to robimy, delikatnie chwytam ją za ramię i przyciągam do siebie. - Czy uważasz, że rozmowy z własnymi wspomnieniami w *żadnym* wypadku nie mogą mieć pewnego (tu robię wymowną pauzę) rozgrzewającego posmaku? - pytam blisko jej twarzy.
- Uważam, że wszystkie wspomnienia są martwe. - stwierdza bez wahania, po czym wymieniamy krótki pocałunek. Kiedy rozłączamy się, natychmiast przyciągam jej twarz mocno do siebie (choć bez agresji) i tym razem całujemy się dłużej i namiętniej.
- Ciągle gra w twojej Duszy, prawda? - pyta mnie po kilku chwilach. - Desperacja idealisty. Wolność i niesprecyzowana swoboda, narkotyzująca się swoim niesprecyzowaniem.
- Jesteś bardzo trafna. - mówię, po czym ponownie rozlewam do kieliszków. Wybijamy ponowny toast.
- Gnębisz mnie, drogi panie, gnębisz. Ale wolę już ciebie od tych zadufanych w życiu chłopców i...
- Dziewczynek. - dokańczam za nią, z uśmiechem.
- Dziewczynek. - mówi powoli, spoglądając na mnie badawczo.
- Kiedy odzyskam pełnię sił? - pytam.
- Sam z siebie... góra kilka godzin. Chyba że... - wycedza. Cieszę się, że stopniowo czuję się coraz lepiej.
- Czas ucieka, droga daleka. - mówię, wstając od stolika i podając jej dłoń. Ciągle zastanawiam się, czy zamierza zapuścić włosy.
- Czasu nie ma. - mówi bardzo dziewczęco i sympatycznie, tak, jakbym się po niej nie spodziewał. - Czekaj... jak ci na imię? - pytam, zatrzymując ją i przyciągając do siebie, jakbyśmy znali się od dawna i byli dość spontaniczną parą (kiedy nie ma czasu, nie trzeba trzymać się chronologicznych zasad przeszłości, teraźniejszości i przyszłości).
- Naulin. Z czwartego zastępu. Za rzeką, na ściółce, wyrzekłam się świata, choć wtedy tak o tym nie myślałam. Dawno temu.
- Czy...?
- Nie, nic złego mi się nie przytrafiło. Po prostu byłam chora. Nie mówmy już o tym. - mówi, po czym proponuję jej moje ramię i udajemy się w drogę, krótką drogę. Opuszczamy wagon restauracyjny, idziemy powoli. Uśmiecham się. Bez cienia ironii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz