Lojaliści Liryczni

2003.11.04

Przypomniało mi się zdarzenie z początku naszej znajomości, jeszcze zanim zaczęliśmy rozmawiać z Towarzyszem Mikołajewiczem na poważnie o poezji. To było tego samego dnia, kiedy przybył pocztą, a konkretnie - wieczoru. Chciał stosownie uczcić swoje przybycie i w ogóle fakt, że mnie tutaj znalazł, a - jak twierdził - nie było to łatwe. Z początku niezbyt byłem chętny względem tego pomysłu, ale Mikołajewicz nalegał, więc... uległem. Jednocześnie jakiś kamień jak gdyby spadł mi z serca.

Włączyliśmy wszystkie automatyczne sekretarki w promieniu kilku metrów, rozsiedliśmy się wygodnie na fotelach w salonie, naprzeciw siebie. Towarzysz Mikołajewicz wyciągnął sporych rozmiarów srebrną piersiówkę i podał mi ją zapraszającym gestem, pochylając się przez stół.

- Masz. Pij! - krzyknął z radością, dzisiaj był jego szczęśliwy dzień, nie omieszkał nie przegapić tej okazji do celebrowania. - Pij! Cappuccino, dobry smak, dobre pochodzenie. - zachęcił mnie, widząc znaki zapytania na mej twarzy. Pomyślałem - "A niech tam, raz się żyje!" - i zasączyłem porządny łyk tego napoju. Po chwili zakręciło mi się w głowie i poczułem się tak, jakby ktoś wyłączył grawitację.

- Towarzyszu Mikołajewiczu. - rzekłem niepewnie. - Towarzyszu Mikołajewiczu, co się stało z gra... gra... wi... grawitacją? - wyciągnąłem to z siebie, wraz z głośnym czknięciem, czy jak to tam nazwać.

- Gra... gra... witacja odpłynęła! - odpowiedział szybko Towarzysz Mikołajewicz, po czym zwrócił się z piersiówką do swojej kaczki, która cały czas wyczekiwała przy nim pytająco. - Masz, Mary Ellen, pij! Wiesz, co dobre. - powiedział po chwili, gdy kaczka podfrunęła pod sufit, zamaszyście machając skrzydłami. Kilka razy zakwakała, po czym sfrunęła na stół i zasnęła.

- Szybko się po tym męczy... ale generalnie dobrze to na nią działa. Rano jest nowonarodzona. - Towarzysz Mikołajewicz uśmiechnął się. Błoga atmosfera najpewniej panowałaby cały czas, gdyby nie fakt, iż nagle, dosłownie w jednej chwili, oblicze Towarzysza Mikołajewicza przesłonił jakiegoś nieznanego pochodzenia cień.

- Żebyś wiedział. - rzekł pochmurny Towarzysz Mikołajewicz. - Żebyś wiedział.

- Ale o co chodzi? - zapytałem, będąc prawdziwie zaciekawionym. Miło się gawędziło przy braku grawitacji...

- To było jakiś czas temu, Lánit, kiedy moja droga zaprowadziła mnie do przeklętego miejsca. - zaczął opowiadać.

- Przeklętego miejsca? - zapytałem.

- Nie przerywaj, proszę. Przeklętego... miejsca. Szyld głosił, iż jest to seminarium duchowe dla młodych chłopców i dziewczynek. Wyobrażasz to sobie, Lánit? Zorganizowali seminarium duchowe dla małych dzieci w starym, przysadzistym zamku pośród wzgórz Błękitnego Obłoku... nigdy wcześniej nie słyszałem o takim miejscu. Założyli je Lojaliści Liryczni.

- Kto?

- Nie przerywaj proszę. Lojaliści Liryczni. Grupa podstarzałych mędrców, którzy byli zwolennikami szkoły lirycznej z tutaj. Tzn. z Za Oknem. Czyli stąd. Szkoły rozwijającej tutaj swoje dzikie skrzydła. Prawda, Mary Ellen?

- Ona śpi. - zauważyłem.

- Racja... Tak więc Liryczni Lojaliści założyli seminarium duchowe dla dzieci. Głosili zasadę, że wszystko, co się stworzy, można ulepszać, polerować, naprawiać. Bezwstydnie poprawiali naturę, uprzednio zaglądając jej pod spódnicę. I powiadam Ci, Lánit, wszystkie te dziadki były stworzone *genetycznie*. Rozumiesz, co mówię? GENETYCZNIE. Tak, jak nakazują czarne księgi Mechaniki Lirycznej. Wszystko można ulepszyć. Wszystko można poprawić. Nie ufaj naturze, ufaj instrukcjom obsługi! - w tym momencie rozpłakał się rzewnie, aby po kilku minutach przestać i powrócić do opowieści, widząc zainteresowanie w moich oczach.

- Czy jesteś to sobie w stanie wyobrazić, Lánit? Wszystkie dzieciaki, ich dzieciństwo... stały przede mną na baczność! Na baczność stały, a kiedy pytałem o coś jedno z nich, natychmiast mi odpowiadało, jak w wojsku! Nienaganna postawa, wszystkie wyprężone, jak gdyby miały kije od szczotki przymocowane do pleców. - trudno mu było mówić, ale słuchałem dalej uważnie. - Gdybyś to widział, Lánit... wszystkie nienaganne, ani jednego pyłku na mundurkach, przypominały sztuczną inteligencję, roboty, maszyny, a chwilami pewną organizację z czasów waszej drugiej wojny światowej, że jej nazwy nie wspomnę. Takie automatyczne, takie doskonałe, lśniące, rzekłbym - przewidywalne!

- Niesamowite... - rzekłem, w ponurym nastroju. - Czy to wszystko może być prawdą? - zapytałem z niedowierzaniem.

- Może... natknąłem się na takie miejsce... raz... pierwszy i ostatni. Tutaj mnie to tak nie porusza. Mechanika liryczna jest jednak strasznym przekleństwem i ograniczeniem... Przeklęty manual! - krzyknął Towarzysz Mikołajewicz, po raz kolejny zasączając porządny łyk z cappuccinowej piersiówki. - Na szczęście *Ty* raczej się starasz... ale każdy z nas musi przez to przejść. Lub musiał. Cień sanktuarium kukiełek pada na każdego z nas, studentów Wolnopoezji. Na mnie też... padał. Przez kilka chwil.

- Napijmy się jeszcze. - zaproponowałem. Przez chwilę Towarzysz Mikołajewicz jak gdyby o czymś myślał, potem uśmiechnął się ponownie i wznieśliśmy toast.

- Za Wolnopoezję!

- Za Wolnopoezję! - podjąłem. Wiedziałem, że rano na pewno się nie wyśpię, ale nie żałowałem wieczoru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz