Uwaga: niniejszy tekst może zawierać spoilery.
Kiedy Frank Herbert odszedł z tego świata, pozostawił fanów sagi o "Diunie" z szeroko otwartym zakończeniem lub - jak kto woli - z wielkim znakiem zapytania, wieńczącym szósty tom serii, który wcale nie był planowany jako ostatni. Niestety, wydawało się że śmierć Franka zamknęła fanom "Diuny" dostęp do odpowiedzi na pytania typu: "Co dalej?".
W ostatnich dwóch tomach "sześcioksięgu" akcja zdaje się nabierać tempa... i rozmachu. Wprowadzone zostają nowe wątki, niektóre wręcz fascynujące - inne zagadkowe. Całość tak w istotnym stopniu absorbuje Czytelnika, co intryguje. Jednakowoż o ile tom szósty zgrabnie zamyka część tematów, o tyle są już wówczas obecne nowe, nieprzewidywalne wcześniej kwestie - rodzące tak wielką ciekawość... której wydawałoby się, iż nie będzie Nam dane zaspokoić. A przecież dla każdego prawdziwego fana "Diuny" poznanie zamierzeń Autora - dokąd chciał to wszystko doprowadzić, w jakim kierunku podążał? - wydawałoby się niemalże kolejnym "Świętym Graalem".
W końcu - po latach od odejścia ojca - jego syn, Brian Herbert, przekonuje się wreszcie do kontynuacji wielkiego dzieła, własnym sumptem - wespół z Kevinem J. Andersonem... Pomimo iż oboje czują niepowetowaną stratę związaną z brakiem jakichkolwiek informacji nt. zamierzeń Franka względem dalszego ciągu powieści - decydują się podjąć współpracę.
Rozpoczynają od konceptu "prequela" - fabułę nowych tomów osadzając wstecz w czasie - względem akcji pierwszego tomu "sześcioksięgu". Sięgają jeszcze roboczo po wszystkie dotychczasowe części, aby odświeżyć sobie ich treść w pamięci, po czym... po raz pierwszy spotykają się osobiście, aby omówić ewentualne obecne już pomysły, czy też... powołać do życia nowe. Wyobrażam Sobie, iż owe pierwsze spotkanie Briana oraz Kevina musiało być niesamowite, stanowiąc pełną entuzjazmu, zapału i kreatywności burzę mózgów. Zaimponowało Mi, iż Autorzy postanowili mimo wszystko pozwolić Sobie na pełen entuzjazm i totalne zaangażowanie - "mimo wszystko", tj. mimo wspomnianego niezaspokojenia względem planowanej przez Franka kontynuacji sagi.
Co bardzo interesujące, w niespełna dwa tygodnie po wspomnianym spotkaniu prawnik rodziny Herbertów powiadomił Briana o odnalezieniu dwóch tajnych skrytek Jego Ojca... Niebawem wydobyto z nich prawdziwy skarb: zapiski (prawdopodobnie obfite) Franka, dot. "Diuny VII" - (roboczy tytuł kontynuacji "sześcioksięgu"). Tym samym Brian i Kevin otrzymali właściwie wszystko czego potrzebowali, by już od samego początku tworzyć poszczególne elementy, mając na uwadze ich spójne wkomponowywanie się w większą, holistyczną całość.
Pracę rozpoczęli od prequel'owej trylogii "Preludium do Diuny", którą otwiera - właśnie zakończony przeze Mnie - "Ród Atrydów".
Powieść ta, jak wspominałem wcześniej, "cofa Czytelnika w czasie" względem całego "sześcioksięgu" - o jakieś około dwa pokolenia. Profity płynące z tego faktu można odczuć już z pierwszych stron książki - o ile oczywiście jest się tak rozentuzjazmowanym fanem "Diuny", jak Ja ;) . Już od początku bowiem zafascynowała Mnie możliwość takiej "podróży w czasie" i wniknięcia tym samym w genezę dotychczas poznanego universum.
Poznajemy więc "smaczki", wiele "smaczków" - włącznie z dzieciństwem postaci dobrze Nam znanych z sagi Franka. Zanim jednak przejdę do konkretów, chciałbym zwrócić uwagę na swoisty niuans dotyczący tytułu powieści, który prawdę mówiąc Mnie zmylił. Otóż książkę zatytułowano "Ród Atrydów", co wskazywałoby na pierwszeństwo tytułowego wątku w całej powieści. Okazuje się jednak, że już pierwsze sceny dotyczą... kogoś zupełnie innego, a cała powieść stanowi raczej - w Moim odczuciu - zlepek wątków dotyczących różnych rodów i frakcji, bez jakiejkolwiek wyróżniającej się na pierwszym planie linii fabularnej. Dopiero pod koniec tomu akcja wydaje się tymczasowo bardziej ogniskować na tytułowych Atrydach, z racji biegu wypadków - niemniej cała książka wcale nie stanowi "studium" historii tego rodu, co Mi osobiście bardzo odpowiada - jest bowiem dzięki temu znacznie bardziej urozmaicona i interesująca.
Za młodu...
Cofając się o dwa pokolenia wstecz zyskujemy zaiste ciekawą perspektywę, poznając m.in.:
- młodego (bodajże 14-15-letniego) Leto Atrydę,
- o kilka lat młodszego od niego Duncana Idaho,
- młodszego syna aktualnego cesarza Elruda: Shaddama (po trzydziestce),
- samego barona Vladimira Harkonnena (w wieku ok. 35 lat);
Ponadto jesteśmy również świadkiem narodzin Lieta Kynesa oraz... lady Jessici - jak wiemy, przyszłej żony Leto.
Jako że jednak czas akcji dosięga również pokolenia wstecz, poznajemy nie tylko wyżej wspomnianych "młodzików" - którzy będą rozgrywać pierwsze skrzypce w herbertowskim "sześcioksięgu" - ale i ich rodziców. Poznajemy więc m.in.:
- księcia Paulusa Atrydę, ojca Leto,
- planetologa Pardota Kynesa, oczywiście ojca Lieta,
- matkę lady Jessici...;
Wątki
Jak wspominałem wcześniej, fabuła otwierającego "Preludium..." "Rodu Atrydów" jest dość urozmaicona. Składa się nań kilka jakże ciekawych wątków, dzięki którym poznajemy prawdziwą genezę przyszłej sytuacji universum. Co więcej, otrzymujemy w prezencie jeden "bonusowy" wątek, który w Moim odczuciu nie wiąże się (jeszcze?) w wyraźny, zauważalny sposób z fabułą "sześcioksięgu", niemniej jednak właśnie dzięki temu stanowi jeszcze większą gratkę. Mam tu na myśli wątek Xian... ale o tym później. Zacznijmy od bardziej rozpoznawalnej genezy...
Nowy książę Atrydów
Jak pamiętamy, absolutnie kluczową postacią herbertowskiej sześciotomowej sagi był Muad'Dib, znany również jako Paul Atryda. W "Rodzie Atrydów" poznajemy jego ojca - Leto - w wieku zaledwie kilkunastu lat (nie jestem już pewien, ale jest to być może wiek nawet niższy, niż wiek samego Paula u początku "Diuny"). Poznajemy również rodziców Leto: jego ojca (a zarazem mentora) - księcia Paulusa, jak i matkę - lady Helenę. Z rodziną panującą na Kaladanie stykamy się w czasie, w którym "stary" książę Paulus wydaje się być nadal w pełni sił, a przynajmniej w bardzo przyzwoitej formie. Mądrze rządzi poddanymi, nie izoluje się i nie wywyższa - wręcz przeciwnie: brata się z tłumem, często pokazując się między zwykłymi ludźmi, bez zbędnego w jego odczuciu afiszowania się tytułem oraz odgradzającej go od jego własnych poddanych hermetyczności i wyniosłości. Co więcej, jest w nim obecnych więcej sił witalnych, niż wydawałoby się to po przymiotniku "stary" - czego świetnym przykładem jest udział księcia w corridzie - spektakularnym przedstawieniu, w którym Paulus samodzielnie staje do walki z niebezpiecznym salusańskim bykiem - ryzykując własne życie.
Wnikając w osobistą przestrzeń rodziny książęcej mamy okazję poznać nieco lepiej również matkę Leto (a więc i babkę przyszłego Paula Atrydy) - lady Helenę. Poznając jej pochodzenie otwiera się przed Nami czysto polityczny sens małżeństwa tej pary: nie mamy w tym wypadku do czynienia z małżeństwem z miłości, co więcej - jest to zjawisko, przed którym Paulus zdecydowanie przestrzega swego syna - a ta przestroga staje się jednym z najsilniej wpajanych Leto credo przyszłego władcy. Młodego następcę tronu poznajemy bowiem w czasie, w którym - choć nie został jeszcze mężczyzną - jest już jak najbardziej aktywnie przygotowywany do zastąpienia ojca.
W tym celu zresztą - ku swemu zaskoczeniu - Leto zostaje rychło wysłany na planetę X, aby tam - pod opieką zaprzyjaźnionego rodu Verniusów - odebrać roczne nauki. Tym samym, co bardzo spodobało Mi się jako fanowi "Diuny" - Autorzy uzyskali swego rodzaju "wytrych" (czy też pretekst) do odsłonięcia przynajmniej części sekretów - jak pamiętamy, tajemniczych - Xian...
Powracając do kwestii z góry przesądzonej przyszłości Leto (jako głowy rodu) - dochodzimy w którymś momencie do jej realizacji, za którą to sprawą Kaladan - a z nim i wszyscy Atrydzi - otrzymuje nowego księcia... Okoliczności objęcia tronu przez nowego władcę interesująco "rezonują" z mającą w przyszłości nastąpić, analogiczną na swój sposób sytuacją Paula...
Co zaintrygowało Mnie w osobie młodego Leto, to jego dojrzałość: choć w tak młodym wieku, chłopak wydaje się nad wyraz inteligentny, spostrzegawczy, nie chcę rzec mądry - gdyż to wiązałoby się z nabywanym latami doświadczeniem, którego przecież Leto jeszcze zdobyć nie zdążył - jednakowoż z drugiej strony, obserwując jego postać nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest obdarzony jakąś wybitną chłonnością oraz wyraźnymi predyspozycjami, czyniącymi zeń godnego następcę tronu, którego – można by przypuszczać - nie powstydziłby się jego ojciec. Obserwowanie tych pozytywnych przymiotów młodego Atrydy było dla Mnie zaiste interesujące, nierzadko również czyniąc wyraźne wrażenie. Najlepszym sprawdzianem - że tak powiem - wiarygodności przyszłego władcy był czas, w którym zasiadł na tronie - a nie był to czas łatwy. Wręcz przeciwnie, Leto już od początku musiał stanowczo sprostać zadaniu lub... schować głowę w piasek. W tym momencie, przypuszczam, bieg wypadków ostatecznie zweryfikował mityczną wręcz wartość "krwi Atrydów", wraz z całym etosem honoru i lojalności, przypisywanym temu rodowi.
Mocny chwyt Barona
Arrakis... "pustynna planeta"... z jednej strony wyjałowiona i, wydawałoby się, pozbawiona wszelkiego życia - świetne miejsce na zesłanie kogoś, kogo skwapliwie pragnie się pozbyć... lub ukarać. Z drugiej jednak los chciał, iż to na Arrakis - i tylko tam - znajduje się źródło "przyprawy" - "melanżu", substancji niezwykle istotnej dla życia i funkcjonowania całego Cesarstwa. Z tej racji oczy całego "znanego Wszechświata" spoglądają bacznie właśnie na ów zasypany piaskiem "skrawek lądu zapomnianego przez Boga"... Z tej racji również co kilkadziesiąt lat do opieki nad planetą oraz zarządzania wydobyciem "przyprawy" typowany jest kolejny ród.
U początku "sześcioksięgu" Franka Herberta w roli gospodarzy Diuny odnajdujemy samych Atrydów - którzy przejęli właśnie owe bezcenne lenno po Harkonnenach... W "Rodzie Atrydów" jednakowoż - a więc ok. dwa pokolenia wcześniej - za Arrakis zabiera się sam Baron...
Nie znaczy to bynajmniej, iż Harkonnenowie dopiero co rozpoczęli swe rządy na "pustynnej planecie". Przeciwnie: wyznaczony do tego zadania przedstawiciel rodu - Abulurd - miał już swoje "pięć minut" na Diunie - w oczach swej rodziny niestety niesławne. Co bowiem zaiste interesujące: o ile wcześniej (z herbertowskiego "sześcioksięgu") mogliśmy kojarzyć Harkonnenów z brutalną, żeby nie powiedzieć psychodeliczną przemocą oraz czerpaniem zeń przyjemności - o tyle sam Abulurd wydaje się niniejszemu ciemnemu wizerunkowi całkowicie przeczyć. Otóż w jego osobie odnajdujemy miłującego znacznie bardziej sympatyczne przyjemności życia lekkoducha... któremu niestety natura poskąpiła biznesowej żyłki - przynajmniej w oczach barona Vladimira. W efekcie zyski płynące z Arrakis poczęły niepokojąco spadać, a rodzina... ponosiła znaczące straty - co więcej, narażając się tym samym na krytyczny wzrok Cesarza...
W tej sytuacji Harkonnenowie postanowili wprowadzić korektę swojego "biznesplanu", zdejmując Abulurda z dotychczasowego stanowiska oraz zastępując go samym Vladimirem. Tenże, kompletnie zniesmaczony działalnością brata i tego, do czego zdążył doprowadzić, postawił sobie za punkt honoru (o ile można mówić o takowym w harkonnenowym kontekście) przywrócić sprawom właściwy obrót. Mówiąc dosadniej: obejmując rządy na Diunie, Baron był mocno zdeterminowany, aby pewną ręką, silnym uchwytem wycisnąć z planety wszystkie soki, nie tylko rekompensując rodzinie straty spowodowane niekompetencją brata, ale i zapewniając jej nawet większe bogactwo...
Bez zbędnej zwłoki więc baron Vladimir rychło zabrał się do pracy, a My poznajemy go podczas tego procesu - co ciekawe, jako młodego, atrakcyjnego, dobrze zbudowanego mężczyznę, którego prezencja stanowi znakomity kontrast dla przyszłego wizerunku, z jakim mogliśmy zapoznać się w "sześcioksięgu". Jedynym wspólnym mianownikiem, jaki łączy trzydziestoparoletnią postać Vladimira z jego przyszłą wersją jest... orientacja seksualna: jego upodobanie do młodych, przystojnych chłopców, włącznie z zadręczaniem tychże. Baron więc już wówczas był psychicznie wypaczony, niemniej jednak również hojnie wyposażony przez matkę naturę, co może być dla fana "Diuny" intrygującym faktem. Jak doszło bowiem do tak sowitej metamorfozy...? Odpowiedź znajduje się już w pierwszym tomie "Preludium...".
Bene Gesserit u progu ekstazy ;)
Jak pamiętamy, przez pokolenia "Świętym Graalem" zakonu Bene Gesserit było stworzenie Kwisatz Haderach - nadistoty, męskiego odpowiednika Matki Wielebnej, a nawet więcej... W czasie fabuły "Rodu Atrydów" zakon żeński właśnie odkrywa, iż po wiekowych staraniach nareszcie znalazł się już stosunkowo blisko realizacji planu. W tym momencie wymagana jest więc szczególna uwaga, ostrożność i koncentracja - aby nie zepsuć tak pieczołowicie przygotowywanego "przepisu". Jesteśmy więc świadkiem starannie wyważonych, poszczególnych posunięć Zakonu, z których część wydaje się zaiste szokująca i nie do realizacji - co jednak w żadnym razie nie onieśmiela Sióstr i nie hamuje w działaniu. Przyznam, iż ten wątek zaskoczył Mnie bardzo mocno: nie dość, że jest szokujący i przynajmniej hipotetycznie nierealny, to jeszcze - jakby tego było mało - w którymś momencie otrzymujemy jego sequel (!!!). Autorom powieści zdecydowanie udało się mocno poruszyć uważnego Czytelnika tym jednym wątkiem ;) . Prawdopodobnie jednakowoż nie tak mocno, jak samego Barona... którego postać, jak może pamiętamy, nie bez powodu nawiedzała siostrę Muad'Dib'a - Alię. Kulisy zaistnienia udziału genów Harkonnenów w przeszłości Atrydów objawi Nam obserwacja ewolucji planu "Kwisatz Haderach"...
Romantyczny model Proroka Fremenów
Znalazła się i w "Diunie" postać zaiste zabawna... co zaskoczyło Mnie tym bardziej, iż wyraźnie skojarzyła Mi się z innym fikcyjnym charakterem - doktorem Barrows'em z sagi "Tunele". Mam tu na myśli Pardota Kynesa, którego w "Rodzie Atrydów" poznajemy u progu nowej misji, nowego przydziału. W celu wprowadzenia Kynesa w jej arkana sam zainteresowany zostaje wezwany... przed oblicze samego Cesarza. Znając fabułę "sześcioksięgu", możemy snuć dość prawdopodobne przypuszczenia względem charakteru zleconego Pardotowi na Arrakis zadania (bo oczywiście zadanie wykonać ma właśnie tam). Niemniej jednak nie to w przypadku jego wątku najbardziej przykuło Mą uwagę - było to coś zgoła innego, a mianowicie wspomniane podobieństwo do dr-a Barrowsa - i to podobieństwo dość wyraźne :) .
Otóż powodem, dla którego znowuż sam dr Barrows zwrócił Mą uwagę podczas lektury "Tuneli" - był jego charakter oraz wynikające zeń "szczęście głupiego". Aby jednak nie obrażać postaci, mógłbym syndrom ów określić mianem "szczęścia ignoranta" - i to totalnego, żyjącego głęboko we własnym świecie ignoranta-idealisty. Dr Barrows jest tak mocno pochłonięty swoimi ideami oraz pasją, iż nie zauważa - lub zdaje się konsekwentnie ignorować - tego, co dzieje się wokół niego, włącznie z wszelkimi niebezpieczeństwami, choćby ryzykował nawet śmierć. Istnieje świetna, epicka wręcz scena - podczas której Barrows dostrzega na horyzoncie przed sobą postacie demonicznych i strasznych Styksów-Graniczników, osławionych wszem i wobec swoim morderczym wyrachowaniem. Reakcja doktora? O ile dobrze pamiętam, radośnie macha do nich, licząc wręcz (!!!) na nawiązanie kontaktu, żeby nie powiedzieć zainteresowanie i pomoc. Ah, z jednej strony być może jakoś można byłoby usprawiedliwić doktora tym, iż jego zapamiętanie w pasji zablokowało rozsądną percepcję, przez co sam zainteresowany po prostu nie wiedział, na co się wystawia. Z drugiej jednak strony trudno oprzeć się wrażeniu swoistego, wręcz surrealistycznego paradoksu - iż będąc więźniem Kolonistów, skazanym na straszną w ich oczach karę (wygnanie do Głębi), sam doktor nie tyle ignoruje wszystkie te wypadki, co wręcz wydaje się w ogóle ich nie zauważać (!). Po Głębi spaceruje jak po swoim nowym, fascynującym ogródku botanicznym - prawdopodobnie w ogóle nie odczuwając grozy sytuacji, tak przecież prześladującej i mocno dającej się we znaki jego własnemu synowi (który przecież przebywa w tym samym świecie - z jakże jednakowoż innym jego odczuwaniem).
Wróćmy jednak do Pardota Kynesa. Jego postać w Moim odczuciu potrafi sprawiać podobne wrażenie. Analogicznej do wyżej wspomnianej sceny z "Tuneli" możemy się doszukać w epizodzie, podczas którego do Kynesa zbliża się śmierć. Nie wdając się w szczegóły (aby Czytelnik miał jak najwięcej niespodzianek) dość rzec, iż Kynes wydaje się owego faktu zupełnie nie zauważać - a kiedy już raczy podnieść wzrok na śmiertelne niebezpieczeństwo, odgania je totalnie lekkodusznym gestem dłoni, jak gdyby odganiał komara (!!!). Zaiste, surrealistyczne i epickie ;) .
W podobny sposób Pardot Kynes osiąga... wszystko co osiąga w pierwszym tomie "Preludium..." - wydawałoby się, bezwysiłkowo, bez udziału grozy, ale i również bez heroizmu. Choć niektóre jego czyny w oczach niezależnego obserwatora zyskałyby być może miano odważnych, sam Kynes - mam wrażenie - nie był do końca świadom powagi sytuacji, którym postanowił sprostać. W efekcie, suma summarum, zostaje Nasz nieświadomy niczego bohater nową "ikoną Fremenów", Prorokiem - zdobywając tym samym ogromną władzę i niekwestionowaną pozycję... z czego również zapewne nie do końca zdaje sobie sprawę ;) . Kynes jest bowiem konsekwentnie i głęboko zapatrzony dokładnie w to samo, co jego odpowiednik w "Tunelach": własną pasję, własny świat wewnętrzny - i choć jego wizja dotyczy, zdawać by się mogło, świata zewnętrznego, to jednak niezmiennie sam wydaje się nie mieć z nim zbyt obiektywnego kontaktu. Zapamiętanie Kynesa w pasji i własnych ideach zapewnia mu bardzo specyficzną percepcję otaczającego go świata i okoliczności: widzi tylko to, co chce widzieć - cała reszta nie liczy się i jest odsiewana (przez jego podświadomość?), jako zbędny "szum informacyjny".
Czy tego rodzaju postawa zapewni Pardotowi sukces, czy też przyczyni się do nieuchronnej porażki...? Częściowo odpowiedziałem już na to pytanie, chciałbym jednakowoż zwrócić uwagę iż wątek tej postaci jest o tyle interesujący, iż oryginalny. Inni bohaterowie - jak np. Leto Atryda, czy Duncan Idaho - potrzebowali samodzielnie wywalczyć sobie wszelkie sukcesy, czując na porządku dziennym ciężar podejmowanego ryzyka, czy niebezpieczeństwa. Pardot Kynes diametralnie odróżnia się od tego modelu, przypominając konia z zawiązanymi oczami przemierzającego upiorny las... i nie mającego o tym najmniejszego pojęcia.
Shaddam z Łasiczką ;)
O ile dobrze pamiętam, w czasach "sześcioksięgu" siedzibą cesarskiego rodu Corrinów była Salusa Secundus... co ciekawe, w "Rodzie Atrydów" stolica cesarstwa mieści się gdzie indziej: na planecie Kaitain... Co jeszcze ciekawsze, dowiadujemy się iż Corrinowie zajmowali już wcześniej Salusę, niemniej jednak opuścili ją - co podyktowała katastrofa na skalę globalną... katastrofa, o której również dowiadujemy się pewnych intrygujących informacji z biegiem czasu...
W każdym bądź razie na ok. dwa pokolenia przed "sześcioksięgiem" Cesarz Znanego Wszechświata zamieszkuje Kaitain - a Czytelnik zyskuje możliwość bliższego przyjrzenia się tej "stolicy miliona planet", z osobą aktualnie panującego władcy - Elruda IX - włącznie. Samego Elruda poznajemy jednakowoż, wydawałoby się u schyłku swego długiego już panowania, którego to schyłku z utęsknieniem wypatruje młodszy jego syn, a jego doradca może nawet bardziej.
Synem o którym mowa - jest Shaddam, a jego doradcą - Hasimir Fenring. Co ciekawe, już od pierwszych aktów tego wątku można odnieść wrażenie, że to Hasimir wybija się na pierwszy plan (choć oczywiście stara się zachować pozory istnienia w cieniu przyszłego następcy tronu). Wydaje się jednak oczywistą jaskrawość tej postaci: szybko odnajdujemy w niej sprytnego, przewrotnego manipulatora - który skwapliwie korzysta ze swych bliskich stosunków z Shaddamem. Okazuje się bowiem, iż - co ciekawe - oboje wychowywali się razem od dziecka. Takiego potencjału Fenring przeoczyć nie może, kto wie zresztą - dla ilu ludzi nie byłby pokusą... Fenring jednakowoż nie jest "jednym z wielu" - tu i ówdzie mając wręcz dość specyficzną, czarną reputację. Napisałem "dość specyficzną", lecz moment później zreflektowałem się - iż przecież samemu szlachetnemu księciu Paulusowi Atrydzie towarzyszył nie kto inny, niż Thufir Hawat - osławiony "Mistrz Assassynów"...
Wątek cesarski rozpościera się więc przed Nami głównie jako czas oczekiwania na "kolej Shaddama", na którą to samemu zainteresowanemu przyjdzie być może czekać jeszcze długo - nie tylko z uwagi na zadziwiającą żywotność ojca, ale i istnienie starszego brata, który ma oczywiście pierwszeństwo do tronu. Czy będzie to bierne, czy też aktywne oczekiwanie - a może podjęte zostaną pewne "inicjatywy"... bez względu na wszystko, będzie to zdecydowanie największy sprawdzian dla Hasimira Fenringa i jego kreatywności oraz umiejętności wywierania wpływu. Przy okazji poznamy jednakowoż również nieco lepiej samego Shaddama, początkowo dopatrując się w nim może kolejnego epikurejczyka (patrz wcześniej wspominany Abulurd) - tyle że wywodzącego się z innych okoliczności (znużenie przedłużającym się czekaniem na "własne pięć minut" na tronie).
Możliwość objęcia władzy przez Shaddama interesująco komponuje się z podobną sytuacją u znacznie młodszego Leto Atrydy: obie postacie muszą na poważnie brać pod uwagę perspektywę przyszłej metamorfozy, która ostatecznie przemieni ich do formy osoby publicznej, na której barkach złożona zostanie ogromna odpowiedzialność. W "Rodzie Atrydów" będzie Nam dane nie tylko obserwować, w jaki sposób obie postacie poradzą sobie z tym zadaniem - ale i porównać ich postawy "w akcji". Leto wydaje się do tej roli bardzo dobrze predestynowanym, czy jednakowoż podobnie wypadnie sam Shaddam? Jak odbije się na jego przyszłości tak bliska relacja z Fenringiem, który zdążył już stać się jego własnym cieniem? Czy Shaddam ulegnie i ostatecznie pogodzi się z rolą marionetki, czy w ogóle rozpozna iż takowa rola mu grozi? A może jednak odkryje przed Czytelnikiem jakieś zaskakujące, własne, dotąd niezamanifestowane "Prawdziwe 'Ja'"...? Czas pokaże, a póki co będziemy mogli poobserwować jeszcze trochę rządy leciwego Elruda, obficie popijającego piwo przyprawowe oraz nadal żywotnego w siłach - jeśli nie fizycznych, to umysłowych, o tyleż przecie bardziej istotnych. I chociaż te lata jego rządów wydają się latami schyłku, to jednak Elrud zdecydowanie zdąży jeszcze rozdać pewne karty, do których cała reszta Cesarstwa będzie musiała się dopasować...
Trauma, czy zahartowanie Duncana?
Kolejną z postaci którą poznajemy w latach jej wczesnej młodości, jest Duncan Idaho - legendarny Duncan, któremu, żartobliwie mówiąc - niczym Connorowi MacLeod'owi z "Nieśmiertelnego" - nie dane jest umrzeć ;) .
Jeszcze z tomów Franka Herberta pamiętam, iż Duncan żywił jakieś bolesne wspomnienia związane z okresem dzieciństwa, spędzonego w samym siedlisku Harkonnenów: Baronii na Giedi Prime. Fabuła "Rodu Atrydów" odsłania przed Nami i ten wątek - dzięki czemu nad wyraz dobitnie dowiadujemy się, skąd owa trauma we wspomnieniach Duncana. Oczywiście banalnie prosto domyślić się, iż ma to związek z Harkonnenami... tu jednak poznajemy wszystko znacznie bardziej detalicznie.
Dzięki temu możemy poznać również lepiej samego Duncana, gdy był jeszcze "małym chłopcem" - młodszym nawet o lat kilka od współczesnego jego czasom Leto. Po kompletnym zapoznaniu się z tą historią określenia "mały chłopiec", czy "dzieciństwo" nabierają jednakże swoistego znaczenia, brzmiąc jak gdyby nieswojo i sztucznie...
Okazuje się bowiem, iż chłopak chyba nie mógł już gorzej trafić... z drugiej jednak strony taki obrót spraw przyczynił się do ujawnienia jego talentów, które z pewnością uczyniły go tak wartościowym wojownikiem w przyszłości. Młody Duncan już w wieku tych zaledwie kilku lat (!) wydaje się nadzwyczaj utalentowany i bystry, udowadniając tym samym iż siła fizyczna nie musi stanowić wcale głównego "atutu przetargowego", decydującego o tym, kto przetrwa, a kto nie. Obserwując jego kolejne kroki w swoistym "survivalu" może nam niejednokrotnie mocno zaimponować. Interesującym jest również, co wyprowadziło go z tej, wydawałoby się, opresji bez wyjścia - w efekcie obdarzając chłopaka metamorfozą, jakich mało...
Xianie
Jak wspominałem w początkowej części artykułu, "Ród Atrydów" zawiera w sobie jeszcze jeden wątek, który można by określić mianem "bonusowego": wątek Xian. Do tej pory w herbertowskim "sześcioksięgu" mogliśmy poznać znacznie lepiej m.in. Tlejlaxan oraz Bene Gesserit - istotnych graczy universum "Diuny". Pierwsza powieść Briana oraz Kevina koncentruje się natomiast na "kaście", która do tej pory nie była za bardzo przybliżona Czytelnikowi: na Xianach.
Pretekstem do lepszego zapoznania się z cywilizacją X jest decyzja Paulusa Atrydy o wysłaniu swego syna na roczne szkolenie do zaprzyjaźnionego erla Dominika Verniusa - głowy panującego na X rodu. Tym samym Czytelnik otrzymuje piękną niespodziankę: praktyczną przepustkę do tajemniczego i zakonspirowanego "świata maszyn", zawrotnych technologii i unikatowych wynalazków. Dzięki tej przepustce ujrzymy oczami Leto wiele rzeczy niedostępnych dla większości ludzi "z zewnątrz" - w tym zagłębimy się również w główną kontrowersję wokół X: niebezpieczne manewrowanie na granicy tzw. "Wielkiej Konwencji", zabraniającej obdarzania maszyn sztuczną inteligencją.
Co ukrywają Xianie? Okazuje się, iż ten wątek odkryje przed Nami znacznie więcej, niż tylko ewentualną odpowiedź na to pytanie: zostaniemy świadkami przełomowych dla X wydarzeń, decydujących wręcz o przyszłości całej planety oraz ich genialnej myśli technicznej.
Przyznam, iż w odniesieniu do późniejszych czasów (fabuła "sześcioksięgu") ten wątek szczególnie Mnie zaintrygował - u finiszu powieści nie mogę bowiem odpowiedzieć Sobie na pytanie: w jaki sposób historia X "zatoczy koło", o ile w ogóle zatoczy? Stąd Moje - natenczas tylko - przypuszczenie: iż odpowiedzi udzielą może kolejne tomy "Preludium...".
Wątek Xian przedstawia Nam ponadto nowych młodych bohaterów: rodzeństwo Kaileę oraz Rombura Vernius z jednej strony - jak również bliźniaków C'taira oraz D'murra z drugiej. Rombur i Kailea stanowią potomstwo Dominika Verniusa - bliźniacy natomiast, choć nieco niżej na drabinie społecznej, to jednak nadal wysoce sytuowani, będąc dziećmi ambasadora X na Kaitainie. Co interesujące, ci ostatni wplatają się w jeszcze jeden nowy wątek, o którym już za chwilę.
Wybitne "smaczki"
W artykułach nt. ostatnich tomów "sześcioksięgu" akcentowałem m.in. to, iż wrażenie zrobiło na Mnie odsłonięcie przed Czytelnikiem szczegółów tak interesujących koncepcji, jak przywracanie oryginalnej tożsamości gholi, czy "agonii przyprawowej". W "Rodzie Atrydów" poznajemy bardziej detalicznie kolejny, dotychczas owiany szczelnie pielęgnowaną tajemnicą aspekt: edukację nawigatorów Gildii (!). Kiedy zdałem Sobie sprawę z tego, iż Autorzy postanowili rzucić nieco więcej światła w tym temacie - poczułem podekscytowanie: do tej pory bowiem dość intrygowało Mnie, jak zostaje się owym legendarnym "nawigatorem", czy - inaczej mówiąc - jak dochodzi do tak sporej metamorfozy z człowieka do już dosyć nieludzkiej, zawieszonej w pojemniku z gazem przyprawowym postaci. Dotychczasowa odpowiedź na to pytanie była dla Mnie zdecydowanie zbyt zdawkowa - odsłonięcie tego procederu przynajmniej w nieco większej części może uczynić nawigatorów Gildii bliższymi dla Czytelnika (bardziej realnymi - "po prostu" kolejny dostępny dla ludzkości zawód, choć oczywiście zdecydowanie elitarny - niczym lekarze Akademii Suk).
Sploty wydarzeń
Wątki, które dotąd pokrótce zarysowałem, przeplatają się z biegiem fabuły powieści, wchodząc ze sobą wzajemnie w interakcje. I tak np....:
- poznajemy źródło nieprzyjaznych (delikatnie mówiąc) stosunków pomiędzy Atrydami, a Harkonnenami - jak również prawdopodobnie jedną z wielu prób eskalacji konfliktu,
- odkrywa się przed Nami zaskakująca konsekwencja przyjaźni pomiędzy Atrydami, a rodem Verniusów - kiedy to wiążąca oba rody sympatia zostaje wystawiona na swego rodzaju poważną próbę...,
- dowiadujemy się o prapoczątkach "eksperymentu przyprawowego", rozgrywanego ze współudziałem Tlejlaxan już na długo wcześniej, niż w "późnym 'sześcioksięgu'",
- poznajemy kolejne ilustracje wysublimowanych działań Bene Gesserit w odniesieniu do różnych frakcji (Atrydów, Harkonnenów, a nawet Corrinów) - wszędzie tam, gdzie siostry dopatrują się oczywiście własnego interesu;
Na koniec...
"Ród Atrydów" jest pierwszym "po-frankowym" tomem sagi, z którym się zapoznałem. Gdybym miał podsumować Moje wrażenia z lektury, rzekłbym iż były jak najbardziej pozytywne: fabuła absorbowała Mnie, ciekawiła, intrygowała... poruszała i zaskakiwała. Ponadto, podobnie jak w wielkim dziele Franka - tak i tutaj jest ona wielopłaszczyznowa, zawierając w sobie m.in. aspekty geopolityczne, ekonomiczne, ekologiczne... szereg politycznych gierek, zakrojonych na mniejszą lub większą skalę taktyk oraz intryg... Dowiadujemy się dzięki temu m.in., jakich szkód może narobić z pozoru niewinna "iskra" - niewystarczający "próg uwagi", a może lekceważenie, czy zbytnia zuchwałość. Tak czy owak, dzięki swej wielopłaszczyznowości fabuła "Rodu Atrydów" w Moim odczuciu "trzyma poziom", tworząc nie tylko wciągającą - ale i przyzwoicie ambitną lekturę.
Co więcej, po jej zakończeniu jestem wybitnie ciekawy, jak dalej potoczą się pewne sprawy - szczególnie wątek Verniusów i X. Pierwszy tom "Preludium..." wcale jednakowoż nie odpowiada na wszystkie pytania, nie pokrywa całej przestrzeni czasowej i nie wyczerpuje wątku genezy "sześcioksięgu" - można się domyślać, iż Autorzy dopełnili tego zadania w kolejnych tomach tej prequelowej trylogii.
Na koniec chciałbym rzec jeszcze, iż książkę czytało się stosunkowo lekko (mam tu na myśli sam styl pisania - jego złożoność, itp.). Wątki składające się na książkę stanowią zwykle autonomiczną całość, zamykając się w osobnych, przeplatających się rozdziałach. Co ciekawe, styl literacki Autorów, a konkretniej dobór słów w dość jasny, w Moim odczuciu wręcz rzucający się w oczy sposób próbuje przekazywać również warstwę emocjonalną - co zostaje uzyskane za sprawą odpowiednio tendencyjnych i jaskrawych, wywołujących jednoznaczne skojarzenia i odczucia określeń. Nie stanowi to dla Mnie co prawda jakiegoś wymyślnego kunsztu literackiego - wręcz przeciwnie, wydało Mi się dość proste i na swój sposób przypominające słownik wyrazów bliskoznacznych wokół jednego, czy drugiego "klimatu" - niemniej jednak zabiegi te raczej dobrze spełniają swą rolę, pomagając Czytelnikowi jeszcze lepiej wczuć się w fabułę: nastrój chwili, czy stan emocjonalny bohatera.
Stąd - brawa dla panów Briana oraz Kevina, jak również wdzięczność za chęć kontynuowania wielkiego dzieła, jakim jest cała saga o "Diunie" - znając ilość oraz zakres tematyczny istniejących już nowych tomów rzec można, iż Autorzy z rozmachem przedłużyli życie sagi. Ciekawym tylko, co na to powiedziałby sam Frank Herbert... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz