Ideały szyte na miarę

Ideały szyte na miarę.Żyjemy w społeczeństwie niedojrzałym do ideałów – a jednak konsekwentnie je praktykującym, chlubiącym się nimi oraz doskonale odnajdującym w ich marnej karykaturze. Nie dostrzegamy, że „wiele jeszcze przed Nami” – chcemy czuć się ważni, więc z całkowitym przekonaniem przyklejamy poważne etykiety: nie wiernym replikom szczytnych idei, lecz ich amatorskim podróbkom.

 

„Bóg pomiędzy książkami”

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Polska – to „naród wybrany”. Nie pamiętając tamtych dni, czasem wyobrażam Sobie duchową ekstazę, jaka musiała towarzyszyć wybraniu Papieża Polaka, Który osiadł na piotrowym tronie, przybierając imiona Jan Paweł II. Przypomina Mi się wrażenie, jakie nierzadko robimy na cudzoziemcach: społeczeństwa głęboko religijnego, zatapiającego się z zapamiętaniem w religijnych misteriach - aż trudno wierzyć w inne opinie dot. Polski (przykładowo „Krainy wódką i prywatą płynącej”). Nie. Jesteśmy szlachetni, wybrani, „naznaczeni uwagą Pańską”; regularnie chodzimy do Kościoła, oddajemy się wielu sakramentom. Jesteśmy „czyści”. Jesteśmy niewinni. Nie wspominając o cierpiętniczym balaście historii, którym z ukrywaną przyjemnością konsekwentnie chlubimy się każdego roku. Patriotyzm niech będzie jednak tematem na inną okazję. Suma summarum: kto jak kto, ale My o religii, o Wierze powinniśmy wiedzieć najwięcej, stanowiąc pochodnię dla całej reszty świata, z naciskiem na wszystkich „potrzebujących nawrócenia”.

Co widzę na co dzień? Codzienność. Brzmi trywialnie, można się zawieść – wiem, niemniej tak wygląda prawda: na pierwszym planie życia przeciętnego Kowalskiego nie dostrzegam Boga. Co prawda być może w jego domu na półce pomiędzy książkami znajdzie się zakurzona Biblia, co prawda Kowalski być może w istocie regularnie odwiedza najbliższy kościół – niewiele to jednak zmienia w kontekście jego codzienności. Mam nieodparte wrażenie, iż jeżeli chodzimy do kościoła – robimy to z poczucia przyzwyczajenia, z poczucia tradycji bardziej, niż głębokiej duchowej potrzeby. Przeciętny Kowalski dobrze zna wryte w pamięć regułki oraz gesty Mszy Świętej. Przeciętny Kowalski może uczestniczyć od czasu do czasu w Sakramencie Spowiedzi, aby niedługo później znów grzeszyć – nie w związku ze słabą wolą, ale z faktem, iż spowiedź potraktował „tradycyjnie”, w odizolowaniu od własnego życia - i na co dzień przez myśl by mu nie przeszło, by uważnie weryfikować jakość własnych czynów. Jak bardzo się więc starał, by nie popełniać tych samych błędów (grzechów)? O jakim staraniu może być w ogóle mowa, jeśli w pozostałe dni tygodnia Kowalski „oczyszcza się z Ducha”, całym sobą angażując w „szarą rzeczywistość”: schematy codzienności, zarabianie na chleb, rodzina (o której jeszcze „kilka słów” napiszę później). Kowalski na co dzień nie jest natchniony Bogiem i nie przeżywa z Nim każdej chwili swojego życia – Kowalski powraca do Boga od czasu do czasu, recytując regułki niemalże (lub całkowicie) odruchowo. Kowalski żyje w państwie, w którym religia stała się zbiorem odruchów bezwarunkowych, choć – co Mnie najbardziej fascynuje – nierzadko bywa dumny z własnej religijności oraz „wyjątkowego miejsca w świecie”, jakie zajmują jego rodacy.

Najbardziej bawi Mnie często dostrzegane podejście katolików do… innowierców lub ateistów. Najczęściej zadają Mi kluczowe pytanie: „Czy jestem katolikiem?”. Jeśli odpowiadam przecząco, kwitują Moją odpowiedź słowami: „W takim razie jak Ty wierzysz w Boga?”, w formie retorycznej w domyśle, albowiem wg wielu spośród nich jeśli nie jesteś katolikiem, nie możesz też naprawdę wierzyć w Boga.

Oni wierzą. Choć – Bóg Mi Świadkiem – nie widzę tej wiary na ulicach, ani blasku „Świadomości Bożej” w spojrzeniach (brzmi nieco enigmatycznie, mam na myśli prawdziwe życie z Bogiem: współ-życie – przeżywanie z Bogiem Własnej codzienności, z Bogiem na pierwszym planie, naprawdę obecnym, odczuwanym i determinującym Nasze życie na co dzień). Czego w takim razie oczekiwałbym, iż ujrzę – po tak uduchowionym narodzie? Wyobrażaliście sobie kiedyś, jak wygląda Święty? O ile Święci zwykle nie chodzą pomiędzy Nami na ulicach, o tyle już prawdziwego księdza-pasjonata łatwiej (roz)poznać osobiście w co niektórych parafiach. Osoba taka cechuje się prawdziwym powołaniem - co prawda nie da się opisać jego niewerbalnych oznak, lecz stykając się zeń, każdy czuje przed nimi instynktowny respekt; od takiego „wybrańca” bije odczuwalna „aura” – w milczeniu, jak i w wypowiadanych słowach (realiści nazwą to retoryką oraz umiejętnością zarażania innych własną pasją – Ja nazywam to właśnie „duchowym powołaniem”, pod warunkiem, że człowiek taki potrafi dodatkowo prawdziwie pomagać innym ludziom oraz jest dla nich realnym przewodnikiem/opiekunem duchowym – co realiści znowuż prawdopodobnie sprowadzą pod kreskę dobrej wyobraźni oraz doskonałych umiejętności interpersonalnych).

Wracając do sedna: czy oczekuję, iż „naród wybrany” to „plaga zakonspirowanych w „normalnych ludziach” księży, namiętnie miłujących Boga i oderwanych od rzeczywistości”? Nie, lecz w Moim osądzie znajdujemy się na drugim końcu barykady – gdzie wiara stanowi tylko puste słowo, a religia zbiór zakurzonych ceremoniałów/tradycji, których głębokie przeżywanie niewiele osób pamięta, niewielu ludzi w ogóle stara się w jakikolwiek głębszy sposób z nimi identyfikować. Prędzej ‘zaliczymy kolejną Mszę’, niż skażemy się na opinię „niepraktykującego” – choć szczerze mówiąc, jeśli trzymać się katolicyzmu konkretnie, również i „praktykujących” coraz już mniej w Polsce (szczególnie w młodych, dorastających właśnie pokoleniach).

Wiara, religia której zadaniem jest ją odzwierciedlać, nadawać realny, namacalny kształt, a przede wszystkim scalać z życiem codziennym, sczezła dawno temu, iskrząc się już tylko w „garstce” osób, dla których Bóg naprawdę jest najważniejszy, a całe ich życie cechuje prawdziwy z Nim związek. Przyznajmy się Sami przed Sobą: czy nie spoglądalibyśmy na taką osobę z pobłażaniem, czyż nie wydałaby się Nam staroświecka? Czy taka osoba w ogóle by Nam imponowała? Nie – prędzej w złym nastroju nazwiemy ją „świętoszkiem” za jej plecami, bez względu na szczerość jej intencji i brak pozoranctwa.

Ideał prawdziwej wiary od dawna Nas przerasta. Nie znaczy to, że nie jesteśmy godni, lub iż nie mamy predyspozycji – wręcz przeciwnie: nie jesteśmy stadem „myślących małp”, inna sprawa iż na co dzień coraz bardziej przypominamy cyborgi: silnie zakotwiczeni w codzienności, pochłonięci pracą, zaabsorbowani rodziną, może uczący dzieci Katechizmu oraz tego, że w niedzielę należy iść do kościoła, kiedy trzeba uklęknąć, kiedy trzeba podać dłoń osobom wokół. Nie uczymy ich natomiast, co tak naprawdę znaczy żyć z Bogiem – interpretując owe słowa bardziej jako fanatyzm religijny lub „zew klasztorny”. Któż by chciał ryzykować, iż jego dziecko będzie pragnęło zamknąć się w celi i kontemplować Jezusa – lepiej już niech zajmie się nauką i dobrymi ocenami w szkole, aby mogło w przyszłości trafić na dobrą posadę. Broń Boże angażować Boga. Za to do kościoła chodzić trzeba – aby nie wskazywali palcem. Ot, co.

 

„Na dobre i na złe…”

Istnieje na tym świecie piękny „wynalazek”, jakim jest Instytucja Małżeństwa. Piękny podobnie do podziwu, w jaki wprawiają Nas filmy na National Geographic mówiące o zwierzętach, które – gdy raz złączą się w parę – są ze sobą przez całe życie (a po śmierci partnera nie nawiązują kolejnego związku). Niniejsze zachowanie niektórych zwierzątek imponuje Nam, jako iż jesteśmy świadomi – iż Nas Samych ta kwestia nierzadko przerasta. Małżeństwo jest piękne w teorii – można tej jednej, jedynej Osobie złożyć przysięgę wierności oraz oddania na całe życie. Czyż nie brzmi podniośle, wyjątkowo? „Nieziemsko niemalże”, chciałoby się rzec po obserwacji aplikowania tejże Instytucji Małżeństwa w praktyce. W praktyce okazuje się, iż „Tych Jedynych, Wyjątkowych, Godnych wspólnego zestarzenia się” Osób jest całe mnóstwo, a małżeństwa – bardzo powszechne w społeczeństwie. Co więcej, powszechne są również rozwody. Zabawne, iż mamy „te kilka chwil” podniosłej atmosfery w Urzędzie Stanu Cywilnego i/lub kościele – aby potem Nasze „Dopóki śmierć Nas nie rozłączy” przemieniło się w mroczną farsę. Prędzej, później – jakie to ma znaczenie, skoro częstotliwość rozwodów mówi sama za siebie, a intercyza jest na porządku dziennym (będąc dotkliwą tylko dla niektórych). Z jednej strony z chęcią przysięgamy wierność, z drugiej – ubezpieczamy się przed porażką, chcemy być bowiem realistami („widzimy, co się dzieje”), a więc nie chcemy za kilka lat pozostać „z ręką w nocniku”. Cóż przysięga, cóż dzieci. Zdecydowaliśmy się zaangażować w małżeństwo, gdyż leżało na ulicy, powszechnie dostępne dla wszystkich chętnych. W teorii bowiem każdy – kto ma na to ochotę – może wziąć ślub oraz spłodzić dziecko. W praktyce, warto by zapytać: ile osób tak naprawdę posiada do tego kompetencje? Warto zapytać, czy instytucja małżeństwa jest synonimem poligonu doświadczalnego? Iluż z Nas, w swojej pysze i zadufaniu ignoruje zagadnienie odpowiednich kompetencji, decydując się na związek małżeński oraz nierzadko – o zgrozo – na posiadanie potomstwa, motywując się normą społeczną? Przecież nie wypada inaczej, przecież małżeństwo oraz dzieci stanowią jakiś wyznacznik życiowego powodzenia, przecież „nie mogę być gorszy”, wreszcie: „nie mogę być gorszy nawet Sam przed Sobą!”. Wiążemy się w pary, pieczętujemy Sakramentem Małżeństwa i płodzimy niemało nieszczęśliwych dzieci, w takich czy innych patologiach – „bo mama miała zły dzień”, a „tato nie mógł się powstrzymać”, bo „życie dorosłych jest skomplikowane” i „sam to kiedyś zrozumiesz”. A czy rodzice rozumieli? Czy rozumieli, kiedy – pod przykrywką „miłości” oraz „dojrzałości”, „ustatkowania” - decydowali się na coś, co stanowiło tak naprawdę zignorowane świadomie ryzyko? Kiedy pozwolili sobie uznać się za wystarczająco dojrzałych – tylko dlatego, że społeczeństwo wmawia Nam, iż w gruncie rzeczy do małżeństwa niewiele trzeba („…bo do tanga trzeba dwojga…”)? Jak już wspomniałem, teoretycznie każdy może to zrobić. Nie ma żadnych testów, żadnych kwalifikacji. Małżeństwo „leży na ulicy” i jest tak łatwo dostępne, jak kobiety lekkich obyczajów pod latarnią. Tyle że te ostatnie prawdopodobnie kosztują więcej Euro.

Ideał Małżeństwa – przepięknie ilustrujący wyjątkowość uczucia „Tej Jedynej Miłości”, obecny jest w dzisiejszej rzeczywistości, niczym stara, zapomniana legenda. Kiedyś zawierała wiele prawdy, dziś… przez chwilę czujemy się „lepsi”, „dotykając jej” – jednak na tym koniec, biorąc pod uwagę, iż tylko niewielu z Nas jest przeznaczona prawdziwa, dojrzała, wieczna miłość, iż tylko niewielu z Nas wychowa dzieci, które „nie wyjdą z tego” w jakiś sposób poszkodowane. Prawie wszyscy prędzej czy później „obrączkujemy się”, aby cieszyć się choćby złudzeniem dojrzałości i wyjątkowości, podbudować „morale”, jak i wreszcie „nie odstawać od normy” – w każdym wypadku popełniamy błąd, nie mierząc Małżeństwa jego prawdziwą, idealistyczną miarą.

 

„Życie wieczne”

Religia obiecuje życie wieczne dla „odpowiednio praktykujących”, jednakowoż nie jest ona wcale potrzebna, by wielu z Nas udało się w praktyce zapomnieć o śmierci. Co więcej, często wydaje Mi się, iż żyjemy dokładnie tak, jakby śmierć nie istniała, jakbyśmy nigdy nie mieli umrzeć lub, co nawet częstsze: nie mieli umrzeć prędko. Albo wszyscy posiedliśmy dar jasnowidzenia, który skrzętnie skrywamy lub nie zdając sobie zeń sprawy, odczytujemy Własną przyszłość nieświadomie, aby w efekcie świadomie ignorować śmierć i wierzyć w „będę żył długo i szczęśliwie”, albo – również nieświadomie – praktykujemy tzw. „Prawo Przyciągania” („Nie myśląc o śmierci, wydłużę sobie życie”). Śmierć miewa jednak często inne plany, a ideał życia… zazwyczaj jest Nam niedostępny, chyba że – co zaskakujące – zestawimy go z prawdziwą świadomością Własnej śmiertelności. Być może ten przywilej spadnie na Nas, niczym grom z jasnego nieba, pod postacią informacji, iż jesteśmy śmiertelnie chorzy. Zadajmy Sobie pytanie: „Jak wtedy zmieni się Nasze życie?”. O ileż więcej rzeczy zaczniemy dostrzegać, o ileż bardziej zaczniemy wartościować Bliskich, o ileż mniejszą ilością rzeczy nagle będziemy się przejmować, gdyż straci na znaczeniu w kontekście tej jednej perspektywy: Własnej, nieuchronnej śmierci. Plaga chorób śmiertelnych jednak nie występuje (przynajmniej nie w Polsce, jeszcze jakoś się trzymamy i walczymy z Niżem Demograficznym), żyjemy więc „jak co dzień”, ignorując Bliskich, ignorując czas, ignorując Własne zdrowie, przejmując się „tysiącem spraw”, wiele ważnych rzeczy odkładając „na później” oraz nadużywając słowa „kiedyś”. W ten sposób – zaiste – jesteśmy dalecy od ideału, jaki moglibyśmy osiągnąć, uświadamiając Sobie Własną śmierć. Zabawne, gdyż żadna choroba śmiertelna nie jest Nam potrzebna, skoro żyjemy – wiedział już o tym Kafka. Tyle że nawet jego przekaz został strywializowany – możemy owszem przez kilka chwil wsłuchać się w ideę „Carpe Diem”, aby potem… powrócić do życia w błogiej ignorancji, zasłaniając się może poglądem pt. „Mam tyle zmartwień – nie potrzebuję myśleć w dodatku o tym, że kiedyś umrę!” Ohh, ewentualnie w którymś momencie zadbamy o Własny pochówek, odkładając na ten cel odpowiednią sumę pieniędzy, być może pisząc testament. To wszystko.

„Ideał życia”, to życie które nie umyka. Czas, który nie przecieka przez palce. Decyzje, których generalnie nie żałujesz. Bliscy, względem Których nie możesz nigdy powiedzieć, że poświęciłeś za mało uwagi. To takie życie, które – gdy się skończy – nie powiedziałbyś, iż przeżyłbyś je inaczej, gdybyś tylko mógł „cofnąć taśmę”. Możesz się zbliżyć do tego ideału, uświadamiając sobie Własną śmiertelność, która – gdy obecna w Naszej świadomości na co dzień – radykalnie zmienia perspektywę, pozwalając ujrzeć więcej, tracić mniej. Zazwyczaj jednak nie czynimy tego, pod jakimkolwiek pretekstem angażując się w życie, paradoksalnie niewiele mające wspólnego z maksymą „Chwytaj dzień”. Oto, jak po raz kolejny ideał przerasta Nas Samych, „szyjemy jednak na miarę” jego namiastkę, czcimy ją, uzasadniamy, uczymy się czuć z nią dobrze. Uczymy się, iż „zbyt duża ilość wolnego czasu jest niebezpieczna dla człowieka”, podczas gdy jest wręcz przeciwnie: wtedy nareszcie mamy okazję pomyśleć, skoro nie potrafimy czynić tego na co dzień, zaabsorbowani obowiązkami. Żyjemy, wyposażeni w plik usprawiedliwień, których – jeśli wierzyć w życie po śmierci – możemy później żałować, dostrzegając, iż tak naprawdę nie przeżyliśmy życia, lecz „odwałkowaliśmy je na kolanie”, pod takim czy innym pretekstem. A przecież mogło być inaczej… i wszyscy mieliśmy na to szansę. Wszyscy jeszcze ją mamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz