Dlaczego się zakochujemy?

Wstęp – lipiec 2013

Dzisiejszego poranka CR (Czasu Relatywnego w którym porankiem może być „standardowe” popołudnie, a kolację możesz jeść o drugiej w nocy :) ) pracowałem nad kolejną notką o Evelyn do publikacji na Moim nowym blogu „TiDżej w praktyce”. Zastanawiam się, czy słusznym jest oznaczanie tekstów o Evelyn tagiem „opowiadania”... przyznam, iż z pewnością jest to bardzo przewrotne z Mojej strony, z dwóch powodów:

Po pierwsze: notki o Evelyn pochodzą z Mojego pierwotnego bloga – i jako takie, są zwykle bardzo zmieszane z relacjami z Mojej ówczesnej codzienności. W efekcie trudno właściwie rozróżnić, co jest taką „relacją” – a gdzie wkracza już „magia” Evelyn... W istocie jednak: był to zamierzony efekt :) . Od dawna ogromnie podobało Mi się carrollowskie płynne przechodzenie z magii do rzeczywistości – i na odwrót. I od dawna praktykuję coś podobnego, czy też inspirowanego tym.

Po drugie: Evelyn jest prawdziwa. Długo by pisać, a w tym miejscu nie jest to Moją intencją, Evelyn jest jednak prawdziwa na Swój głębszy, niemalże ezoteryczny sposób – jest postacią z Wewnątrz Mnie.

Powracając do dziś „odkopanej” notki o Evelyn... odnalazłem w niej zaskakującą historię, którą napisałem podobno „w wisielczym nastroju” ;) . Dziwaczną z dzisiejszego punktu widzenia historyjkę tłumaczącą na zasadzie baśni-legendy-podania-whatever – skąd wzięło się zjawisko zakochiwania się w płci przeciwnej, plus (jakże by inaczej) skąd wzięli się samotni outsiderzy.

Ohh, do samej historyjki mam spory dystans – dziś wydaje Mi się dość dziwaczna, trywialna i w gruncie rzeczy płytka, niemniej jednak zaintrygowała Mnie. Z dzisiejszej perspektywy bowiem jestem w stanie dojrzeć w niej również pewną głębię.

Zanim opiszę jednak Moje dzisiejsze spostrzeżenia, zapoznajmy się z tekstem źródłowym :) .

 

*****

 

2003.08.12

Lekka huśtawka nastrojów, chwilowa namiastka euforii oraz (może również chwilowa?) namiastka spokoju, bez większych, a nawet bez średnich emocji. Poczytałem grupy... korespondencja poczeka do wieczora, to taki już mój wyznaczony rytm, najczęściej piszę listy wieczorami, albo rano. Zresztą włączenie komputera, to zazwyczaj pierwsza czynność, jaką wykonuję po przebudzeniu :). Czy to oznacza, że nadal jestem maniakiem? Nie, raczej nie... nie mierzyłem, ile aktualnie spędzam czasu przed komputerem, myślę, że mierzyć to można w minimum kilku godzinach dziennie, na pewno nie mniej. Ale ile dokładnie, tak średnio chociażby - nie wiem. Mój aktualny nastrój, to właśnie taka namiastka spokoju.

Od 16:30 do 18:00 jestem dzisiaj zajęty, będę oglądał film, znów z baśniowym klimatem, który strasznie lubię. Wczoraj miałem zamiar napisać coś w tym stylu, nt. samotności, jak to z nią jest, skąd się wzięła. Miałem napisać coś w stylu...

Razem z Evelyn czasem lubimy wymyślać rożne historie, tzn. - konkretyzując - bajki, baśnie, legendy, itp. Nie do końca wiemy, ile w tym wszystkim jest wymyślania w dosłownym słowa znaczeniu, wyobraźnia jest dla nas bardzo ważna... jak gdyby istniejemy w Naszym Świecie. W każdym razie - ostatnio ja coś wymyśliłem. To było wtedy, kiedy przez jakieś dwie godziny strasznie źle się czułem. Napisałem o tym zresztą Żonie w papierowym liście... padło pytanie, nie wiadomo skąd, po prostu pojawiło się: po co to wszystko w ogóle jest, istnieje? Po co mężczyźni zakochują się w kobietach i na odwrót? Albo - jak w ogóle do tego doszło... Otóż wysnułem hipotezę, albo wizję... iż kiedyś, dawno, dawno temu, sprawa przedstawiała się skrajnie inaczej. Na świecie żyły kobiety, żyli również mężczyźni, ale do niczego pomiędzy nimi nie dochodziło. Do niczego, powiedzmy, głębszego. Wszyscy się kochali pod postacią bardzo, bardzo pozytywnej akceptacji, niektórzy uprawiali seks, ale tylko dla dwóch celów, które zazwyczaj występowały razem: dla kontynuacji gatunku oraz dla frajdy :). Seks był fajną rzeczą, ale nie był wiązany z czymś, co nazwać można Miłością, Miłość bowiem nie konkretyzowała się w dwóch zakochanych sobie osobach, jak już bowiem wspominałem - tamtejsze społeczeństwo kochało się pośród siebie, umiłowanie bliźniego, tak można było nazwać wtedy panujące zjawisko społeczne, panujące oczywiście na wysoką skalę. Każdy człowiek, czy to kobieta, czy mężczyzna, był bardzo pewny własnej autonomii, własnej indywidualności, każdy w pierwszej kolejności miał świadomość siebie samego, a dopiero w drugiej: świadomość drugiego człowieka. Każdy wiedział, mniej lub więcej - kim jest. Z tą różnicą (w kontekście dzisiejszych czasów), iż sprawa, kim się jest dla samego siebie, była dla tamtejszych ludzi o wiele, o wiele ważniejsza. Każdy człowiek wręcz musiał mieć bardzo silne poczucie własnej osobowości. Każdy był wybitnie, na swój sposób, kimś. Najpewniej nawet "Kimś" przez wielkie "K". Nieodłącznym symbolem własnej autonomiczności dla tamtejszych ludzi był pewien charakterystyczny naszyjnik, który ci ludzie nosili cały czas, niezmiennie. Był to kawałek lodu zahibernowany jak gdyby w miniaturowym "czymś", na kształt biżuterii. Nie potrafię sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby ktoś nagle pozbawił się tego lodowego naszyjnika. W każdym razie ludzie nie robili z tego żadnej sprawy, ten zwyczaj był dla nich tak naturalny, jak dla nas noszenie ubrań na przykład ;). Pewnego dnia jednak jakaś Siła Stwórcza, Coś, co tym wszystkim kieruje, zainicjowała zmianę, gdyż właśnie na zmianach opiera się rozwój cywilizacji. Zmiana była przerażająca: mikroklimat panujący w lodowych naszyjnikach zaczął się zmieniać, temperatura w środku zaczęła rosnąć. Z tego też powodu lód przetrzymywany dotychczas w tzw. bezpiecznym miejscu - zaczął topnieć. Nikt nie wiedział, co kierowało Siłą Stwórczą, iż działo się tak, a nie inaczej - ale fakt jest faktem... niektórzy jednak definitywnie nie godzili się z wyrokami Losu i pochowali się po różnych outsiderystycznych kryjówkach. Tam pracowali nad wynalezieniem sposobu, który zapewniłby pełne bezpieczeństwo dla ich własnych kryształków lodu w naszyjnikach. W końcu zadziwiająca większość ludzi ostatecznie straciła własny lód. Z początku wstrząśnięci, z biegiem czasu pogodzili się ze stratą. Było im tym łatwiej, iż coś nowego nagle zaczęło się dziać. Nie tęsknili już za przeszłością, niektórzy całkiem już zapomnieli o dawnych dniach, kiedy panowała wszechobecna Miłość. Stała się bowiem zadziwiająca rzecz: nagle kobiety zaczęły się podobać mężczyznom, a mężczyźni kobietom, te dwa gatunki rozdzieliły się i wpływały na siebie z coraz to większą fascynacją. Zaczęły powstawać różne dziwne zjawiska, takie jak spersonalizowana Miłość, itp. Mijał czas, niektórzy z tej "nowej większości" pamiętali jeszcze o tych, którzy jakiś czas temu zniknęli gdzieś tam, ze swoją potrzebą uchronienia własnego lodu od stopienia. Nikt jednak nie dowiedział się, co się tak naprawdę z nimi stało. Tylko człowiek, który wymyślił tą historię (a może ją tylko odkrył) wie...

Tutaj dochodzimy do najciekawszego punktu kulminacyjnego historii - wyjaśnienie zagadki Samotnych Outsiderów. Otóż tak naprawdę z czasem wyszli do ludzi... można tak powiedzieć, ale nigdy nie miało to takiego znaczenia, jak w przypadku pozostałych osób. Tamte odosobnione na własne życzenie jednostki wyszły na zewnątrz po pewnym czasie, odkrywając sposób na bezpieczne przechowanie własnych kryształków lodu. Każdy z nich wbił sobie taki własny kryształ we własne serce, bardzo głęboko, szybko, a ból, niezmierny ból, trwał na szczęście tylko chwilę. Potem rana zasklepiła się, a lód w końcu był bezpieczny. Temperatura serca zrównywała się z temperaturą lodu i zazwyczaj działo się tak, iż kiedy wzrastała - lód zawsze pełnił rolę stabilizatora. Czasem tylko jeszcze sprawiał krótkie, acz intensywne, bolesne wrażenia, ale generalnie - ogólnie, wszystko było w porządku.

Dziwaczna historyjka, którą napisałem już nawet trochę w dziwnym nastroju. Przyznam, wisielczym... jestem aktualnie niebezpieczny, lepiej, jeżeli już nic nie powiem i niczego nie napiszę, dopóki nie zmieni mi się nastrój.

 

*****

 

Moje refleksje

Zawarta w powyższym poście historyjka opowiada o cywilizacji, w której pierwotnie nie istniała Miłość ukierunkowana na płeć przeciwną – za to istniała Miłość, Którą w owej historii przyrównałem do „miłowania bliźniego” – a więc kochasz wszystkich, i to – co istotne – na zasadzie akceptacji. Pojawiło się więc owe słowo-klucz, tak istotne dla Mnie do dnia dzisiejszego – i do dnia dzisiejszego stanowiące dla Mnie synonim Prawdziwej Miłości: akceptacja.

Mamy więc społeczeństwo miłujące siebie, bez ukierunkowania płciowego – choć na poziomie cielesnym zróżnicowanie płci istniało. Pojawienie się Miłości ukierunkowanej na płeć spowodowała przemiana zainicjowana przez „siłę wyższą” – w efekcie czego ci ludzie coś stracili. Owe „coś” w historyjce było symbolizowane przez rodzaj „lodowego naszyjnika”, który sam z siebie utrzymywał własną temperaturę i przez to nie topniał. To bardzo intrygujące, skąd wzięła Mi się wówczas taka wizja...

Wolą „siły wyższej” lodowe naszyjniki w pewnym momencie zaczęły topnieć, a z nimi uniwersalna, naturalna zdolność człowieka do bezwarunkowej miłości bliźniego, miłości adresowanej do każdej jednostki wokół po równo. Wielka, uniwersalna Miłość – i wielka, uniwersalna indywidualność, na którą również położyłem akcent w tej historii.

Lód stopniał, w efekcie czego ludzie dojrzeli atrakcyjność płci przeciwnej. Niemalże kojarzy Mi się to z biblijną historią o Rajskim Ogrodzie, którego mieszkańcy do pewnego momentu nie byli świadomi własnej nagości i nie postrzegali jej w znaczeniu źródła pożądania (owa nagość nie pobudzała ich). Było to swoją drogą coś, co bardzo intrygowało Mnie w Biblii.

W historyjce z 2003 roku odnajduję więc analogię: po stopnieniu osobistych kryształów ludzie „nagle” dostrzegają swoją „płciowość”, seksualność. Wcześniej nawet seks funkcjonował w tym społeczeństwie całkowicie w oderwaniu od „uzależnienia jednostką”, nie musiał wcale ograniczać się do jednej osoby, ani do takowej nie przywiązywał. Prawdopodobnie nie istniała nawet żadna „bariera homoseksualizmu”.

Kiedy jednak kryształy uległy stopnieniu, a ludzie zaczęli postrzegać własną płciowość w nowym, pobudzającym i tak bardzo ukierunkowanym kontekście – skłonili się ku analogicznej formie Miłości: uczucia adresowanego już do konkretnego osobnika płci przeciwnej. Co istotne – i czego można się domyśleć – uczucie owo zaistniało kosztem poprzedzającej je, uniwersalnej Miłości Bliźniego. Innymi słowy, prawie każdy człowiek całą swoją Miłość – do tej pory sprawiedliwie rozprzestrzenianą wokół i uniwersalną – zebrał w pojedynczy, zogniskowany i spersonalizowany „promień uwagi”: „Tego Jedynego”, „Tą Jedyną”.

„Samotni outsiderzy” natomiast zachowali magię uniwersalnej Miłości w Sobie, lub może przetransformowali ją w coś jeszcze innego, w rodzaj zahibernowanej Miłości: nie chcieli by przemieniła się w tak ograniczoną „wiązkę”, ale i nie byli w stanie pozostawić jej w naturalnej, pierwotnej formie. Stąd schowali ową Miłość głęboko we Własnych sercach, zahibernowali Ją, uzyskując tym samym pewien balans, uwidaczniający się tak w niemożności pokochania pojedynczego człowieka i sprowadzenia całej Miłości do jego osoby, jak i niemożności pełnego darzenia ową Miłością wszystkich wokół, na równi. Balans ów uczyniłby ich więc prawie nieczułymi – gdyby nie to, iż zapewne odczuwali w swych sercach ową pochowaną tam Miłość – niczym artefakt.

Interesujące, choć jednocześnie dość abstrakcyjne – cała historyjka nie przedstawia dla Mnie dzisiaj większej wartości, niemniej zawiera w sobie coś intrygującego i inspirującego do refleksji...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz