"Preludium do Diuny: Ród Corrinów" - Brian Herbert, Kevin J. Anderson

"Preludium do Diuny: Ród Corrinów" - Brian Herbert, Kevin J. AndersonUwaga: niniejszy tekst może zawierać spoilery.

Niedawno zakończyłem ostatni tom trylogii "Preludium do Diuny" - "Ród Corrinów". Wrażenia? Rozpoczynając od najogólniejszych, najbardziej generalnych przemyśleń - podczas lektury tej książki zdałem Sobie sprawę, iż w istocie, naprawdę - udało się Autorom uzyskać sensowny poziom. Wcześniej, zanim jeszcze zacząłem czytać diunowe tomy Briana i Kevina, zastanawiałem się nad tym, czy ich książki będą w istocie "trzymać poziom" - czy też może raczej okażą się "seryjnymi produkcjami" (patrz masowy plon literacki obu panów, skłaniający do postrzegania ich raczej jako rzemieślników - niż artystów).

Moja niepewność, czy może nawet obawy okazały się jednak płonne w momencie, kiedy odnalazłem w fabule sceny piękne, poruszające... epickie. Wówczas wiedziałem już, że tak, owszem - udało się; że kontynuacja Diuny spoczęła w dobrych rękach.

"Ród Corrinów" zamyka prequel do herbertowskiego sześcioksięgu - a więc i tym samym najbardziej zbliża się czasowo do chwili, w której to ród Atrydów przejmuje kontrolę nad Arrakis - a Paul Muad'Dib wkracza na scenę.

W fabule tego tomu można by rzec, iż splatają się ze sobą główne, najbardziej krytyczne wątki trylogii - aby odnaleźć swe zwieńczenie w rozpędzonej akcji. Mamy więc temat wyzwolenia X - tak bardzo dłużący się przez poprzednie tomy, i tak pełen iluzorycznych nadziei. Mamy temat Amalu - gdzie perspektywa syntetycznej Przyprawy zaczyna nabierać niebezpiecznie wysokiego prawdopodobieństwa - wraz ze śmiałymi, dalekowzrocznymi i rewolucyjnymi planami Mistrza Badań Tleilaxan, Hidara Fen Ajidici. A na dalszym planie mamy również Jessicę - i jej "zdradę" Zakonu, w imię miłości do księcia Atrydy.

Przyznaję, iż w Moim odczuciu akcja trzeciego tomu nabiera robiącego wrażenie postępu - a następujące po sobie zdarzenia potrafią czasem poruszyć, zdumieć, zaskoczyć.

Jeżeli chodzi o samo zaskoczenie, zdałem Sobie sprawę z pewnej swoistej "maniery literackiej" Autorów, polegającej na celowym zmylaniu Czytelnika iluzorycznymi konstrukcjami. Otóż w ciągu akcji Autorzy potrafią kreować najróżniejsze wątki, z których Czytelnik może naturalnie domyślać się ciągu dalszego. Co jednak ciekawe, niejednokrotnie przewidywania Czytelnika mogą okazać się zupełnie i nagle przekreślone przez jakiś nieoczekiwany zwrot akcji - tak, iż czytając książkę zdecydowanie nie można o niej rzec, iż jest przewidywalna. W istocie, śledząc różne wątki powieści nie można być w ogóle pewnym, czy rozwiną się one w takim kierunku, w jakim wydaje się, że powinny (na co wszystko wskazuje). Odnoszę wręcz wrażenie, iż Autorzy lubią przewrotnie zaskakiwać :) .

Powracając do epickich, poruszających scen... jest ich kilka. Sceną która najbardziej zapadła Mi w pamięć, jest ostatni gest bojownika K'taira i jego śmierć po latach długiej walki... przyznam, iż ostatnie słowa Rhombura, trzymającego obumarłe już ciało w ramionach, głęboko Mnie poruszyły... czy może poruszyła Mnie sama świadomość, jak długo K'tair walczył, jak bardzo na początku pełen entuzjazmu - aby następnie nieść ten ciężar ze sobą przez lata... Ciężar iluzorycznych nadziei... ciężar trudnej wiary... a jednak niestrudzonej - choć umęczonej - walki, z jakimś głębokim, intuicyjnym przekonaniem, że warto - lub może po prostu z niemożnością przyjęcia innego wyjścia, poddania się.

K'tair stał się więc nieoczekiwanie Moim bohaterem w tej książce - większym, niż książę Leto, większym niż Rhombur Vernius...

Co ciekawe, również brat K'taira, D'murr - został przedstawiony w interesującym świetle. Z jednej strony jako pełnoprawny nawigator Gildii, zatracił już całkiem sporo człowieczeństwa, pragnąc wręcz pozbycia się ostatnich jego przejawów. Z drugiej jednak, co szczególnie ciekawe, już wcześniej - jak i w tym tomie - posłuchał się ludzkich, głęboko zakopanych w Sobie instynktów - co było dla Mnie poruszające, gdyż wskazywałoby, jak silna była w jego wnętrzu miłość do brata... miłość do ojczyzny.

Pamiętam, iż wcześniej bardzo byłem ciekaw jak potoczy się wątek X... po lekturze "Rodu Corrinów" nie czuję jednak tej "glorii i chwały" zwycięstwa - prawdopodobnie ze względu na cenę, jaką zostało okupione. Tyle jest bólu i tragedii w fabule, która - owszem - hartuje osobowości bohaterów, z drugiej jednak strony odbiera im coś... niewinność? Lub może po prostu naturalne prawo do czystej, bezpiecznej, niezmąconej niczym egzystencji.

W tym ujęciu bardzo interesująco przedstawia się postać Rhombura, ostatniego z rodu Verniusów - którego ciało w większości jest już mechaniczne. Tym samym książę staje się żywym pomnikiem-metaforą tego, o czym napisałem wyżej: zwycięstwa, przetrwania - ale okupionego wysoką ceną. Czy jest to zwycięstwo, po którym może przyjść głęboka ulga, radość i szczęście? Obawiam się, że rzeczy nigdy nie będą już takie same... Owszem, godnym podziwu jest w Moich oczach wytrwałość, odwaga, brawura, zdecydowanie... z drugiej jednak strony szkoda Mi tego całego "okupienia" i "zahartowania bólem"...

Wątek Amalu i planów Ajidici należy do tych właśnie, które doskonale zwodzą Czytelnika. Śledząc go, zdążyłem już być przekonanym, iż Mistrzowi Badań w istocie uda się uciec z syntetycznym Melanżem, a może i nawet zorganizować przy okazji własny przewrót w Cesarstwie, przejmując zakulisowo władzę. Autorzy postanowili jednak inaczej, pomimo skrupulatnego budowania całej misternej konstrukcji w głębokiej konspiracji - lata wielkiego eksperymentu poszły na marne, doprowadzając w dodatku niemalże do upadku Cesarstwa - z całkiem innej strony (decyzje Shaddama, z akcentem na inicjatywę unicestwienia Arrakis).

Z innych scen/wątków wrażenie zrobiła na Mnie np. interwencja Gildii w obronie Diuny... stawiająca Cesarza w bardzo dyskomfortowej sytuacji. Dotychczas przewaga i niezależność Gildii były tylko teoretyczne - w tym przypadku jednak Czytelnik mógł "na Własne oczy" zobaczyć, jak to wygląda w praktyce.

Inną robiącą wrażenie sceną jest pojawienie się liniowca Gildii z powrotem w ogromnym, naturalnym hangarze na X... która to scena symbolicznie zamyka pewne koło (patrz tom pierwszy trylogii).

Pojawiają się również niespodzianki. Do takowych należy np. porwanie małego Paula Atrydy (!) - jak również atak na bezbronny Kaladan.

Jeżeli zaś chodzi o tytułowy ród Corrinów, z jego przedstawicielem Shaddamem IV na czele - dumny i tak spragniony władzy Cesarz otrzymuje ciężką, prawdopodobnie upokarzającą lekcję... aż dziw, że nadal pozostaje na tronie.

Największym happy end'em powieści jest dla Mnie zdecydowanie wyzwolenie X, zapowiadające rychły powrót unikatowych technologii w Cesarstwie - a z nimi i zarządzającego nimi rodu Verniusów, który jednak przetrwa za pomocą jednej małej, niepozornej próbki... Kiedy tak obrać cały wielki wątek X, rozciągnięty na trzy tomy - robi wrażenie obraz tej udręczonej, niemalże całkowicie zniszczonej cywilizacji - u progu odrodzenia się z popiołów, jak gdyby z ostatniej iskierki czyjegoś hartu ducha, czyjejś tlącej się przez lata wiary...

Podczas kiedy jednak nadzieje związane z X po latach niepowodzeń nie okazały się płonne - tak nadzieje związane z Amalem (sztuczny Melanż) spełzły na niczym, choć projekt był przecież bardzo obiecujący (patrz pierwsze wrażenia Ajidici z testów, rozszerzona świadomość, itp.). Tym samym siła mogąca wprowadzić nowy porządek w Cesarstwie - jednak wygasła.

Zestawiając tak wątki X i Amalu, a szczególnie związane z nimi nadzieje, pewności i niepewności - tworzy się interesujący kontrast: "mocny gracz" zawodzi, podczas kiedy "słaby" wygrywa...

Największą ciekawostką, a zarazem pointrygowaniem jest dla Mnie niepozorny wątek zagubionego w nieznanej przestrzeni liniowca Gildii, który trafił tam za sprawą spowodowanego "skażonym Melanżem" błędu nawigatora. Nawigatorem był sam D'murr, a słowa które półprzytomnie wypowiadał, były dość zagadkowe. "Nieznany wróg", który widział bohaterów i "się zbliża"... Prawda, czy tylko fikcyjne majaczenia odurzonej istoty...? Myślę, iż w przypadku Nawigatorów Gildii odpowiedź na to pytanie nie jest oczywista...

W ciągu fabuły nie brak i również nieco innego rodzaju "epickiej sceny" ;) - kiedy to baron Harkonnen uczony jest dobrych manier przez specjalnie do tego celu sprowadzonego profesjonalistę. Widok Barona (i Rabbana!) postawionych w roli pokornych uczniów savoir'vivre'u... bezcenne ;) .

Niemniej nie było to jedyne ciężkie doświadczenie Vladimira - który niestety "swoje przeżywa" przez całe trzy tomy (pamiętamy jego zbliżenie intymne z Bene Gesserit :) ). W tomie trzecim jest mu dany nawet większy wstrząs - kiedy staje u progu bardzo realnej zagłady tak siebie, jak i całego Arrakis "przy okazji". Okazuje się więc, że na żywot pozbawiony barw Baron narzekać nie może ;) .

I wreszcie Leto, Leto i Jessica - nie poślubieni, a jednak już otwarcie razem... co stało się jakoś tak gładko i niezauważalnie, "samo przez się", a dzięki czemu syn Jessici - Paul - stanie się prawowitym następcą tronu.

Reasumując całą lekturę można by rzec, iż z jednej strony "Ród Corrinów" (a może i nawet cała trylogia), to powieść o X... z drugiej strony to w sporej mierze powieść straconych (o ile nie zdruzgotanych) nadziei, planów, konszachtów. Jest to jednak i również powieść spektakularnych zwrotów akcji oraz finalnych zwycięstw, choć jednak drogo okupionych... Wszystko to razem wzięte, ściele przed Nami obraz, na którego tle narodzi się legenda...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz